background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 31 października 2015

Kropek i kresek szyfr



Fot: Radek Polak
Machina październik/2010
fragmenty wywiadu przeprowadzonego przez Marcina Staniszewskiego i Jacka Skolimowskiego również z tego numeru
Dziady to konkretny odjazd. To część mojego dzieciństwa, o której przypomniałam sobie całkiem niedawno. Na płycie jest tekst odwołujący się do plemiennych rytuałów, voodooo itd. Przy tej okazji przypomniałam sobie o godach żywiekich - corocznym święcie obchodzonym wyłącznie w moich stronach na przełomie stycznia i lutego. W Zakopanym już tego nie znajdziecie. To bardziej pogański obrządek, który nie ma nic wspólnego z religią katolicką. Rzecz polega na tym, że banda przebierańców w drewnianych maskach i szytych przez siebie strojach idzie ulicą i prezentuje pewien obrządek. To taki polski odpowiednik karnawału w Rio. Każdy z tych dziadów ma swoją rolę. Są dziady przebrane za konie, z ogromnymi łbami z bibuły. Jest również postać Cygana tresujące konie i Macidule, Diabeł, Śmierć, Cyganka i wiele innych. To ciekawe zjawisko, bo z jednej strony górale są bardzo religijnymi ludźmi, a z drugiej - nie widzą nic złego w pogańskich obrządkach. 

Dziady mają się do Halloween trochę tak jak żywiecki folk do zachodniego indie. Świetny przykład tego na czym polega regionalny urok Grandy Brodki.






Moim celem była zabawa językiem, a nie prowokacja. W studiu często trafiał mnie szlag, kiedy trzeba było nagrywać teksty po polsku, bo z reguły to gwóźdź do trumny. Wszyscy mówią - zajebisty numer, ale moglibyście go jednak zrobić po angielsku. A przecież w naszym języku jest tyle dwuznacznych słów, metafor i można się nimi bawić do woli. (...) Przede wszystkim chciałam używać jak najwięcej słów, które wyszły z obiegu i bawić się archaizmami. "Porachuję kości", "cni mi się do niego", "granda" - dziś nikt już ich nie używa. A ja je lubię, mają dla mnie podwójnie ciepłe znaczenie. 

Nie podejmę się takiego sądu o muzyce, ale w słowach Granda jest moją ulubioną płytą w języku polskim. W ogóle, wszech czasów. Więcej pisałem o tym już dawno temu, ale właśnie z powodów, o których powiedziała sama Autorka. A w pisaniu tych kongenialnych liryków pomagali jej dwaj najciekawsi tekściarze młodego pokolenia - Radek Łukasiewicz z Pustek i Jacek Szymkiewicz, czyli Budyń z legendarnego Pogodna.




Na początku miałam ambicję, żeby wszystkie teksty napisać sama. Wydawało mi się to bardzo proste. Miałam notatki, ale one bardziej przypominały rymowanki niż coś, co można zaśpiewać. Potrzebowałam ludzi, którzy mogliby mi pomóc włożyć je w piosenki i osiągnąć pewien rodzaj absurdu i zabawy słowem, więc zwróciłam się do Radka i Budynia. Długie godziny dyskutowałam z nimi na temat tego, o czym mają być poszczególne utwory, co będzie w zwrotce, a co wyjaźni się w refrenie. Miałam niesamowite szczęście, że się zgodzili. Obawiałam się, że jak się zwrócę do osób, które działają w alternatywie, to mnie wyśmieją albo powiedzą "weź, spadaj, mała". 




Z tej okazji moje osobiste, ulubione, TOP 10 cytatów z Grandy (kolejność losowa)

"Cni mi się do niego"
"Wstążki, czaszki, proszki / szarfy, chusty, broszki"
"Zbliżysz się o krok / porachuję kości"
"Wodzisz za mną wzrokiem / czterogłowym smokiem"
"Nie polubię cię / Twej koszuli pstrości"
"Permanentnym tuszem bądź / w czerwieni do twarzy mi"
"Dotknij uszczyp ugryź pośliń / mus z twoich ust"
"Gdzieś za rzeką drugi, trzeci most / Rzędy skaryszewskich drzew"
"Znów burzą we mnie krew / wygodnickie lęki"
"jak dziką zwierzynę / co kruszeje Żywcem"



wtorek, 27 października 2015

KROPKI - KRESKI: Just saying


(źródło: Fajne Rzeczy)

Być może najlepszą rzeczą jaka przyszła nam z tych wyborów jest ta kapitalna grafika z Fajnych Rzeczy. Bezbłędne nawiązanie do okładki solowej płyty Jamiego xx i jednocześnie bardzo ładna grafika będąca przykładem data journalism - nurtu w dziennikarstwie mającym na celu prezentowanie danych w jak najbardziej atrakcyjny sposób. Tutaj przedstawiono wyniki wyborów parlamentarnych, co jest wspaniałym, ale chyba jednak wciąż kontrowersyjnym pomysłem. 

Wrzuciłem to wczoraj na swojego fejsbuka, na timeline i dostałem aż jednego lajka. I zupełnie nie wiem dlaczego, bo naprawdę jaram się pomysłem, żeby tak lekko przedstawić nudne dane. Może jestem socjologiem, a może przesadzam z fejsem, skoro tak boli mnie brak popularności, okej.
Ludzie mogli też nie złapać nawiązania do niszowej przecież płyty. Ale co jeśli to przez wyniki wyborów "lubię to!" nie mogło przejść im przez klawiaturę? A to tylko fajna grafika.

Widzicie, też wpadam w paranoję. Dlatego obiecuję nie pisać tu już więcej o polityce.




PS. O data journalism dowiedziałem się więcej na CYBERakademii i gorąco pozdrawiam wszystkich świetnych ludzi, których tam spotkałem. See you guys! :)

poniedziałek, 26 października 2015

WROsound: Fajnie było



4 i 5 grudnia odbędzie się siódma edycja festiwalu WROsound przedstawiającego najciekawsze projekty muzyczne z Dolnego Śląska oraz europejskich miast położonych nad brzegiem rzeki Odry. Kolejna odsłona tej uznanej imprezy powraca z ekscytującym zestawem całkowicie nowych muzycznych doznań, zanim jednak odkryjemy karty tegorocznego programu, sprawdźmy co słychać u artystów, którzy zaprezentowali się na scenach Impartu w 2014 roku.

Nervy - czyli Agim Dżejlili, Igor Boxx i Jan Młynarski – wydały długo oczekiwaną debiutancką płytę , która zebrała świetne recenzje, a Jarek Szubrycht uznał ją za najlepszą płytę 2014 roku. „Środki wyrazu natomiast mamy zupełnie nowe – elektroniczny galimatias wychodzący spod rąk Agima i Igora zderza się z rozbuchaną sekcją dętą, a cały ten chaos porządkuje żelazną ręką Janek Młynarski. Znakomity album z naprawdę nową muzyką”. Po WROsoundzie odwiedzili największe polskie festiwale, min. Audioriver w Płocku i gdyński Opener.

Kristen kontynuowało promocję równie dobrze przyjętego albumu The Secret Map. Razem z Maciejem Bączykiem, wrocławskim muzykiem znanym między innymi z Małych Instrumentów zespół wystąpił jako jedna z największych polskich gwiazd OFF Festivalu w Katowicach. Po zagraniu bardzo dobrego koncertu na Scenie Eksperymentalnej zarejestrowali sesję live dla KEXP, kultowej rozgłośni radiowej z Seattle. Ponadto wokalista Kristen Michał Biela otrzymał nominację do prestiżowego Paszportu Polityki w kategorii „muzyka popularna”.

Notopop pracuje nad nowymi utworami, a jedną z premier jest remix do utworu If you would autorstwa duetu producenckiego HAZE. Jest to także jeden z muzycznych owoców WROsoundu, gdyż pomysł współpracy artystów narodził się właśnie na naszym festiwalu.



Peter J. Birch kontynuuje wędrówkę po scenach nie tylko Polski, ale również Europy. Songwriter ma za sobą trasę koncertową po Ukrainie i w Niemczech. Twórczo również nie zwalnia tempa WROsound był miejscem premiery „Yearn” a za chwilę wydana zostanie kolejna płyta Petera „The Shore Up In The Sky”.

Premierą ostatniego WROsoundu była też płyta Moments tajemniczego duetu elektronicznego We Draw A. Wydawnictwo chwalił min. Bartek Chaciński: "Moim zdaniem to jedna z najbardziej obiecujących wizji nowej muzyki pop, jakie się u nas pojawiły w ostatnim czasie, swobodnie konkurująca z chwalonymi historiami pokroju Caribou, więc jeśli już naprawdę wam się nie podoba, to kupcie chociaż komuś w prezencie."

Babu Król wydał obszernie zapowiadane na WROsoundzie Kurosawosyny. Po szalonej trasie koncertowej muzycy pracują nad swoimi innymi, nie mniej zakręconymi projektami: Bajzel jako "Bajzel", a Budyń wraca do Pogodna.

Breslaux rozwija swoją działalność na coraz większą skalę. W przenośni i jak najbardziej dosłownie – wiosną występowali na wielkich przestrzeniach budynków z projektem Breslaux Light Show, spektakularnym widowiskiem światła i muzyki.

Milo Mailo dalej wysyła w świat pozytywny przekaz w towarzysząc takim artystom jak Mesajah i Paxton, a Pure Cityzen wciąż poszukują „pszczół zen”.

Zdecydowanie najgłośniejszym wydarzeniem szóstej edycji WROsoundu był triumfalny powrót do świata hip-hopu legendarnego Waldemara KASTY. A raczej do świata muzyki, bo w towarzystwie ekipy Electro-Acoustic Beat Sessions gatunki muzyczne przestają mieć znaczenie. Wyjątkowy koncert i gorące przyjęcie publiczności zachęciły Kastę do kontynuowania występów na żywo po długiej przerwie od muzyki.

Mamy nadzieję, że kolejna edycja WROsoundu będzie okazją do kolejnych ekscytujących muzycznych spotkań, zaskakujących powrotów, najciekawszych premier i inspirujących odkryć brzmieniowych. Na kolejną edycję festiwalu zapraszamy 4 i 5 grudnia, oczywiście do Impartu.

wtorek, 20 października 2015

SNL: The girl most likely



Humor w Saturday Night Live (nadawanym na żywo amerykańskim programie rozrywkowym) w największej mierze opiera się na komizmie postaci. Wynika to oczywiście z podstawowego założenia szoł zapraszającego wielkiego gwiazdy, które są gospodarzami (hostami) odcinka do udziału w skeczach, ale świadczy również o kluczowym znaczeniu stałej obsady aktorskiej (cast members) sobotniego programu. Każdy tydzień to zestaw zupełnie nowych skeczy i postaci, dlatego najważniejsza staje się różnorodność. I właśnie różnorodność jest znakiem rozpoznawczym pięknej i zachwycająco zabawnej Kristen Wiig. Podczas swojej 7-letniej kariery w SNL zasłynęła jako specjalistka od "one note characters" - postaci, które można opisać zaledwie jednym zdaniem. W historii programu zapisała się min. jako Gilly (klasowa łobuziara), Target Lady (sprzedawczyni w sieci supermarketów Target), Penelope (kobieta dopowiadająca historie innych ludzi), Sue (kochająca niespodzianki i niezdolna do utrzymania ich w tajemnicy), Rebeca Larue (ekspertka od flirtowania) czy Lillian (przesadnie skromna śpiewaczka). To tylko niektóe z jej powracających postaci (reccuring characters), Kristen ma na swoim koncie również fantastyczne impresje sławnych postaci takich jak Lana Del Rey, czy Bjork. "Tak bardzo jak odlatuje do stanów ekstremalnych, jej postaci są zawsze mocno osadzone na ziemii" - powiedziała o Wiig jej przyjaciółka z SNL (oraz Bridesmaids) Maya Rudolph i wydaje mi się to najlepszą definicją występowanie w tym programie rozrywkowym. Na początku mamy dobry żart, a swoją drogą idzie gra aktorska upstrzona małym szaleństwem i dużymi, przerysowanymi gestami. Kristen Wiig zrobiła oddzielny segment nawet z tak zwyczajnej roli jak "rozmowa twojej mamy z Megan Fox".



Saturday Night Live to tylko program rozrywkowy i aktorom raz uznanym za komediowych nie jest łatwo udowodnić swoje umiejętności w świecie filmu. Dlatego po odejściu z SNL Kristen wybierała mniej efektowne, wręcz dramatyczne role. Jej bohaterki były wyraźnie przygaszone, celowo zaniedbane i zmagające się Życiem z naprawdę poważnymi problemami. Zmarszczki Kristen szczególnie wyraźnie było widać w ekranizacji opowiadania kanadyjskiej noblistki Alice Munro Hateship Loveship, trochę mniej w The Girl Most Likely (którego to filmu Wiig była również współproducentką). Być może to zbyt dramatyczne kierunki wyboru, ale mówimy tu o typowym slow-moving kinie niezależnym gdzie perypetie i dziwności postaci mogą wydawać się trochę nielogiczne. Skomplikowane bohaterki tych dwóch filmów były chwilami nudne, ale właśnie wtedy Kristen Wiig wnosiła trochę światła ratując je swoim humorem i naturalnym optymizmem. Moim ulubionym obrazem z tego indie nurtu kariery aktorki jest The Skeleton Twins - ulubionym dlatego, bo gra tam z Billem Haderem,równie niezapomnianą gwiazdą SNL. Oglądanie ich razem na ekranie to czysta przyjemność od razu widać jak wielka łączy ich przyjaźń. To co w filmnie o bliźniętach w depresji dodaje relacji bohaterów szczególnej głębi, w Saturday Night Live pozwalało tej dwójce na robienie sobie nawzajem... dziwnych rzeczy (dość powiedzieć, że Bill wypluwał na nią całe koktajle i naruszał jej "lady parts"). Właśnie Hader (Mistrz Impresji) przedstawił Kristen jako zakrywającą się rękami osóbkę, która nie chce zwracać na siebie uwagi, jakby cały czas było jej zimno. Bardzo słodki i chyba najbliższy prawdy obrazek odmalowany z troską przez prawdziwego przyjaciela.



Tragikomiczne wątki talentu Kristen Wiig perfekcyjnie zbiegły się przy okazji Bridesmaids, filmu opowiadającego o tym "co znaczy odkrywanie nowego rozdziału w życiu" kobiety - czyli przygotowaniu do wesela. Za mąż wychodzi Maya Rudolph, a Wiig gra jej samotną przyjaciółkę, która wciąż przegrywa życie. Pierwsza część filmu jest bezbłędnie komediowa, zachowuje tempo jak w najlepszych skeczach SNL, a jedna konsekwentnie budowana postać Kristen z łatwością żongluje różnorodnością żartó z marszu wchodząc w coraz to nowe konwencje. Jak to w komediach produkcji Judda Appatowa bywa, żarty balansują na granicy dobrego smaku, czytałem jednak opinie, że scena niekontrolowanej biegunki w sukniach ślubnych też jest pewną kobiecą rewolucją. Druhny wyraźnie nawiązują do kumpelskiego kina, ale tam gdzie wjazd do Kac Vegas byłby dla fanów dopiero początkiem balangi, dla kobiet okazuje się być powrotem do rzeczywistości. Kończą się głupie żarty, nie będzie żadnych zabaw w jaskini rozpusty, nastrój zmienia się o 180 stopni wchodząc w cień smutnej historii. Bohaterce Wiig wszystko wali się na głowę z taką starannością z jaką dziarska dziewczyna dostarczała wcześniej dowcipy, a jej ślepe uderzanie o dno budzi wpółczucie pozostawiające tylko moralnego kaca. Kontrast sytuacji czyni historię jeszcze bardziej zwyczajną, bo każda zabawa kiedyś się kończy, jak w życiu. Więcej nie spojleruję, ale na szczęście energia powraca w finałowej części.





Bridesmaid zarobiło aż 250 milionów dolarów stając się zaskakującym blockbusterem, ale nie tylko dlatego jest najważniejszym filmem Kristen Wiig. Aktorka otrzymała nominację do Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny, co jest już bardzo poważną rzeczą, a sam film zapoczątkował dyskusję o roli kobiet we współczesnej komedii. Jedna z najbardziej wpływowych postaci amerykańskiego humoru, a wciąż bardzo wiemy o jej życiu prywatnym. Tak cudownie paradoksalne są jej występy w tradycyjnych late night shows, gdzie nie tylko nie mówi, ale często w ogóle nie występuje we własnej postaci. Z drugiej strony jednak mówimy o osobie, która odkryła się w jednym z najbardziej emocjonalnych momentów w historii telewizji. Po sukcesie Bridesmaids była już wielką gwiazdą, mogła zrobić wszystko, zacząć nowe projekty, brylować, zarabiać, czy po prostu wydawać, a ona powróciła na jeszcze jeden sezon programu. W najpiękniejszy i najczulszy możliwy sposób pożegnał ją sam Mick Jagger, Arcade Fire wykonujący (naprawdę fantastyczny) cover Rolling Stonesów i cała rodzina Saturday Night Live. Jak tu ich nie kochać?




PS. Dwa nowe filmy z Kristen można właśnie zobaczyć we Wrocławiu na American Film Festiwal w Nowych Horyzontach. Ja idę jutro na Diary of teenage girl, ale później będzie też Nasty Baby. Polecam

piątek, 16 października 2015

Nie jestem gotowa na taką odmianę wnętrz


Lilly Hates Roses - Mokotów (2015)

Umówmy się, że październik to takie wielkie nic. Wieczory zajmują pół dnia, jest nagle mega zimno, jakiś śnieg spada - co powinno być już totalną jesienną abstrakcją - zajęcia tylko organizacyjne, plany ciągle nieustalone i nic się nie dzieje.Studenci mają pewne wytłumaczenie, że muszą się "zaadaptować" z wakacji do roku akademickiego, a niektórzy z domu do wielkiego miasta.




O tym jest druga płyta Lilly Hates Roses - niekoniecznie o Słoikach, ale na pewno o zadomawianiu się w Warszawie. Kasia Gołomska i Kamil Durski poznają stolicę krok po kroku (nie mylić ze "stacja po stacji") zaczynając od tytułowego Mokotowa. Nie mają jednak epickich ambicji wspomnianego Tacosa czy Sufjana Stevensa, który po albumie Illinois chciał opisać koncept albumowo pozostałe 49 stanów Ameryki. Wyruszając w wycieczkę osobistą komunikują się z otoczeniem namacalnie, przez zmysł dotyku ("układ papilarnych dróg"), a nie na korporacyjnym mega poziomie ("łańcuch mokotowskich biur").

Znajduje to swoje odzwierciedlenie w brzmieniu całego albumu, który wyprodukował Bogdan Kondracki (Podsiadło, anyone?). Cały czas mówimy o piosenkach wesołego duetu indie, ale miejscami (Spiders and snakes, L.A.S.) przypomina to... shoegaze. Choć bardziej odpowiednie byłoby określenie "flipflopsgaze" bo jest to buto-wpatrywanie-się w wersji pokojowej. Szumiąca gitara nie musi być bardzo głośna gdy z łatwością zagarnia małą przestrzeń. Instrumenty i ścieżki ustawione są bardzo blisko siebie, zaraz obok kompaktowych wzmacniaczy przenośnych. Ani razu nie wystąpi na płycie duża perkusja - same nabicia stopą, proste automaty i zabawkowe przeszkadzajki do hawajskich gitar.




Najładniejsze na (w?) Mokotowie Feng Shui brzmi jednak jak nagrane na kasetę magnetofonową. Ciche wyznanie z ciemnego pokoiku z widokiem na miasto. Gdy Kasia śpiewa o tym, "by obudzić Słońce i wygonić je za drzwi" ,jej delikatne zawieszenia i rozbujania głosu tkną jednocześnie światłem nadziei. A nagły odwrót z wersu o gotowości "na kilka rozstań i zejść" jest przejściem cudownym, pewnie najpiękniejszą rzeczą jaka może się zdarzyć w dzielnicy zamożnych korporacji i bogatego rozwoju osobistego. Ciepło tej małej-wielkiej piosenki emanuje na wszystko wokoło ratując zimno zagubienia i chłodną niepewność kolejnego zbyt wielkiego dla nas miasta.


Lilly Hates Roses gra dzisiaj z Rubber Dots i Eric Shoves Them In His Pocket w Firleju za jakieś śmieszne pieniądze (20 zło, dla studentów 16 złotych). Ja nie mogę tam być, ale Wy idźcie.

PS. Ten typ w bandanie z teledysku do singla to MUSI być Jakub Żulczyk. Kraina łagodności z piosenki powyżej jest zbyt idealnym odbiciem czarnej Warszawy z jego (całkiem spoko) książki Ślepnąć od świateł.

poniedziałek, 12 października 2015

Powoli wypuszczać powietrze

Król
11.10.2015 
Wrocław, Neon Side


Król to the xx z wąsami
Kto wie, być może właśnie typowo polskie (trójkowe) przywiązanie do cięższej muzyki gitarowej skłoniło go do porzucenia Macbooka Maurycego Kiebzak-Górskiego z Ul/Kr i kontynuowania solowej kariery w szerszym składzie koncertowym. Bez złośliwości trzeba jednak przyznać, że ze zrozumieniem panował nad głośnością obu gitar i oszczędził nam bluesowych zagrywek. Więcej było tam posępnego industrialu, a zwarta motoryka ostatnich utworów dała szansę sprawdzić jak brzmiałby Zoo Station gdyby U2 wylądowało po wschodniej stronie Muru Berlińskiego. Najbardziej znaczący dla zachowania klimatu był niewątpliwie udział perkusisty Mateusza Rychlickiego, znanego oczywiście z zespołu Kristen. Jego malutkie improwizacje rytmiczne i dynamika ciepłych uderzeń w analogowy talerz odpowiednio przekonująco niwelowały sztuczność elektronicznej poświaty.

Surowe zagrywki Króla mogły mogły przypominać gitarowy temat do Jamesa Bonda, ale równie dobrze zilustrowałyby polską klasykę (pop)kultury. Świetnym pomysłem na Narodowe Czytanie Lalki okazało się połączenie aktorskiej recytacji z podkładem muzycznym wykonywanym na żywo przez polskich artystów alternatywnych (Bajzel! Bobby the unicorn!!). Liczę na rozwinięcie podobnych inicjatyw, bo piosenki Króla wprost idealnie pasowałyby do poezji romantycznej. On sam dawał przykłady nastrojów narodowych nie tylko iście sarmackim wąsem, jak również kluczowymi frazami wieszczów. W tekstach angielskich hipsterów próżno szukać "Zaklęć" "Legend" czy "trzech zdrowasiek" a starannie dobrany sweter z angory na pewno nie gryzie jak ten z Powoli. Różnica pomiędzy oryginalnym, a polskim the xx najwyraźniej ukazała się w tekście o piesku. Angielskie słowo "puppy" jest uosobieniem sielanki i łagodności, podczas gdy "Szczenię" niewygodnie kąsa i szeleści swoim metalicznym odgłosem.


 

piątek, 9 października 2015

SP 7": Czy gaśnie, czy lśni



Wypuszczony przedwczoraj singiel O krok to bardzo miła niespodzianka od zespołu Pustki. 
"Miła" jest tu słowem kluczem, bo jest w tej piosence coś bardzo prostego, ładnego i nieskomplikowanego. Pewna muzyczna oczywistość, gdy biorąc do ręki gitarę od razu odgadłem układ akordów w refrenie: F-dur najbardziej harmonijnie przesuwa się w G-dur i zamyka na a-moll.

Prostota jest mile widziana w Pustkach nie od dziś. Dokument o nagrywaniu Grandy Brodki zarejestrował wypowiedź jej tekściarza, Radka Łukasiewicza, który zdradził jak pisać ciekawe słowa utworów po polsku: "żeby wyszukiwać wyrazów jednosylabowych, które nie będą takimi wyświechtanymi słówkami typu dziś,znów,cię, mnie." Dokładnie na tym polega urok nowego singla, który jaśnieje szczególnie w refrenie. Zbiór ust / słońc / żar / płoń jest przecież zestawem nie tylko logicznie dobranych słów, ale również kompletnym, niemal fizycznym doznaniem. Zabawa w rymowanie narzucająca swój rytm i sens wyprawia także figle ze znaczeniami słów, bo przecież druga zwrotka powinna się składać nie kostką lodu w morzu, ale dać urokliwy obrazek ciebie - w niebie. To jest tak ładna piosenka, że zaczynamy myśleć o samych miłych rzeczach.

O krok zapowiadane jest jako jedna z "najważniejszych piosenek w twórczości Pustek" i sam nie wiem czy chodzi tu o składankę typu the best of czy całkiem nowy album. Stawiałbym na pierwszy trop, bo singiel nie jest taką zmianą stylu gry jak wcześniej Safari, raczej bezpretensjonalnie rozwija tamtejsze wątki. Ale hasło może oznaczać też wybieg tematyczny, bo piosenka mówi o faktycznie najważniejszych rzeczach, wprost o miłości. Przed tą bezpośredniością nieco wstydliwie ucieka Basia Wrońska rzucając wyznania od niechcenia i wciąż figlarnie ociągając się z przykładnym wejściem w melodię.

Kolejny raz sprawdza się metoda Radka Łukasiewicza, że najlepiej sprawdzają się najmniej skomplikowane środki. To prawda, życzyłem Safari gwiazdorskiego rozwoju sytuacji; trochę nie wyszło. Może to i lepiej dla muzyki, gdyż ludzie bardziej przejmują się przeżyciami, a nie przebojami. Prosta kompozycja łatwiej trafia do ucha i później do serca. Tak miłe jak kołysanka, ciepłe jak pocałunek, swojskie jak kolęda. O krok to moja ulubiona ostatnio piosenka. 

środa, 7 października 2015

KROPKI - KRESKI: We never go out of style


Ryan Adams - 1989 (2015)

Pierwotna okładka nowej płyty Ryana Adamsa idealnie pasuje do rubryki Kropki-kreski, jest to bowiem sytuacja, w której obrazek mówi o projekcie więcej niż muzyka.
Cały świat zdążył już przecież poznać przeboje Taylor Swift z jej multiplatynowego albumu 1989. Nikogo nie dziwi, że przepełnione popową perfekcją/produkcją Shake it off czy Blank Space królują na listach przebojów, co jednak robią w repertuarze sympatycznego Ryana Adamsa? Niezależny gitarzysta postanowił na nowo przepisać doskonale znane z radia piosenki w taki sposób, aby tytuł albumu . A.D. 1989 był triumfem garażowej alternatywy i gitarowych sprzężeń - w Ameryce tworzy się Nirvana i legenda wytwórni Sub Pop, a po drugiej stronie oceanu w barwach Creation z triumfalnymi ścianami dźwięku pojawia się Primal Scream, a za chwilę britpopowe szaleństwo zaczną bracia Gallagher. Mamy więc sytuację będącą całkowitym przeciwieństwem świata Taylor Swift - niezależne wytwórnie zamiast korporacji, zapał i misja w miejsce kalkulacji, a przede wszystkim proste piosenki w punkowym duchu DIY kontra superprodukcje. I gitary, dużo gitar nagrywanych na setkę i radośnie grzejących wzmacniaczami. Dokładnie jak w Bad Blood pana Adamsa łagodnie rozkołysanym prostymi chwytami akustyka i pociągniętymi akcentami gitary elektrycznej. Instant ballad classic.



Obrazek Ryana Adamsa jest przeróbką (coverem? remakiem?) okładki Goo, płyty Sonic Youth z 1990 roku. Okładki legendarnej, ikonicznej dla całego pokolenia alternatywy. Goo przestawia wszystko co oznaczało wtedy bycie cool: czarno-biała ironia/melancholia, golf francuskich egzystencjalistów w tym samym niewesołym kolorze, obowiązkowo niezdrowy papieros i bunt generacyjny przyprawiony złowieszczą aurą popkulturowej dosłowności przemocy (której echa dotarły nawet nad Wisłę, vide To nie był film). Taylor czerpie z tej fajności, ale zmienia detale po swojemu - z Francji została zgrabna opaska na włosy i stylowa bluzka, a zamiast kochanka mordercy towarzyszy jej najpopularniejsza postać internetowych memów, czyli słodki kotek. Komentarzem do słów Maureen Hindley "I stole my sister's boyfriend (...) within a week we killed my parents" jest
"about the liars and the dirty, dirty cheats of the world" a wystrzał ostatniego hit the road odpowiada echem this sick beat. Koszulki z Goo wciąż są licznie reprezentowane wśród bywalców OFF Festivalu będąc sybmolem stylowej siły nieżalu, tym bardziej więc zachwyca łatwość z jaką Taylor Swift wskoczyła w ich szaty.



"You've got that Daydream Nation Look in your eye" śpiewa Ryan Adams równie zgrabnie wplatając w refren Style tytuł najbardziej kultowej płyty Sonic Youth jednocześnie nadając jej ten sam pokoleniowy status co 1989. A raczej odwrotnie, bo wielu obruszy się na takie zrównanie Taylor Swift z Thoorsonem Moorem i najtisowymi bohaterami gitary. Kultowości nie tworzą jednak recenzje, a słuchacze będący akurat w odpowiednio młodym wieku: wieku w którym muzyka jest najważniejsza i można się nią dzielić z przyjaciómi, gdy staje się podkładem wspomnień z dojrzewania. "It’s a new soundtrack I could dance to this beat" O popkulturowej sile Taylor pisałem już wcześniej, zasługą Ryana Adamsa jest umieszczenie jej piosenek w kontekście czysto muzycznym. Można narzekać na kierunek, w którym zwróciła się współczesna muzyka - kreacja, elektronika i audiotune jest wszechobecnym i wkurzającym tego przykładem. Ale po zmianie aranżacji i instrumentów to są jednak wciąż bardzo dobre piosenki. Opakowanie musi zmieniać się z biegiem lat, bo to ono jest świadectwem czasów, w których żyjemy. Na szczęście dobra muzyka nie zna granic czasowych; zajmujące melodie, właściwie dobrane akordy i poruszające nas emocje nigdy nie wyjdą z mody.