niedziela, 31 lipca 2011
KROPKI - KRESKI : Even better than the real thing
Dziś w nocy zakończyła się trasa koncertowa U2 - 360° tour. Była to największa i najdroższa trasa w historii i miała taką właśnie niesamowitą scenę. Po 2 latach koncertów, przejechaniu całego świata i gry na 6 kontynentach The Claw kończy swoją służbę. Było kosmicznie, co mogłem też doświadczyć na sobie, ponieważ byłem na koncercie ich w Chorzowie dwa lata temu. To był najbardziej niesamowity koncert na którym byłem.
Dziękuję wam, U2 !
piątek, 29 lipca 2011
SP 7'' : Festiwal piosenki festiwalowej
Every Teardrop Is A Waterfall EP (2011)
Zimnograjkowie, wielokrotnie już ogłaszani "następcami U2" nie nagrali żadnej płyty od trzech lat aż i ta nowa płyta musi być naprawdę świetna, bo drugi raz nie zamydlą już oczu "zmianą stylu" i "rewolucją". Pracują nad nią znów z Brianem Eno, co jest kluczowe, bo to największy człowiek w muzyce, ale nie zdążyli z nowym longplayem na okres latowakacyjny. Co bardzo dużym już ryzykiem, bo wcześniej zawsze z nowymi nagraniami udanie wpisywali się wt en okres roku. To jest jakoś fachowo udowodnione - w wakacje Coldplaya się słucha, trzeba. (Nawet teraz mnie się przypomniało o nich jakoś na początku czerwca. Nie wiem, ten radosny poprock zupełnie nie pasuje mi do jesiennej smuty np. i prawdopodobnie niedługo znów zacznę się z nich śmiać z nieżalowową wyższością.
Every teardrop is a waterfall
Lato jest tak cudnym okresem,że można spokojnie przyjąć tę słodycz i cukierkowość w muzyce. Korzystając więc z lipca i ich nowej EPki mogę jeszcze w sobie przywołać do nich sympatię i ten popwy gust6 z gówniarskich początków tego bloga. Więc ta EPka została wydana z okazji mini-trasy Coldplaya po letnich festiwalach (buli wszędzie, nawet w Gdyni, ale o tym innym razem soon). To słychać! Wiem,że na porcysiu Every teardrop is a waterfall dostał jakieś 0-1, ale ni ewolno o tym zapominać, że to piosenka na festiwal jest.
Prosty rytm, który można nawet skakać i jak ładnie mogą się do tego zsynchronizować lasery, prawda? Sam tekst w świetny sposów jest opisem stanu koncertowej ekstazy, gdy zmysły są wyostrzone, a każda łza to wodospad. Fraza I feel my heart start beating to my favourite song jest tak życiowa, że za przykładem Chrisa też chce się walić dłonią w klatkę piersiową. Bardzo ciekawym wątkiem biograficznym Martina jest to, że from underneath the rubble sing a rebel song , które w moich znających Sunday Bloody Sunday uszach wydaje się pragnieniem dorównania do U2 (znów...). A zdanie, że I'd rather be a coma than a full stop idealnie oddaje mój osobisty stosunek do Coldplay.
Muzycznie to ten sam Koldplej z Viva la vida or Death and all of his friends, te same fajne klawisze na początku np., pozdro Brian. Niestety, nie potrafię wyleczyć się z sentymentu do gry Krzyśka chwytami na gitarce akustycznej, która tutaj wchodzi fantastycznie i nadaje takie cherful tempo. Ten bęben Willa Championa kupiony w Afryce jest już legendarny i ten pre-refren z chóralnym zacięciem... Ja łykam to w całości więc, jaram się jakbym był z H&Mu. To jest idealnie koldplejowo-epickie i zgłaszam kandydaturę Every teardrop is a waterfall na oficjalny hymn hipsterskiego festynu Ołpenera. Chciałem hejterzyć, ale przyszły te chórki na końcu i to jak sobie Krzysiek podśpiewuje, to jest to, melodyjny pop w postaci czystej.
Dwa słowa o teledysku, który jest uosobieniem stylu zimnograjków grających taką właśnie pastelowo-kolorową ciekawą jednak i efekciarską muzykę. Bo to dobry teledysk jest.
Major Minus czyli Krzysztof Marcin jedzie samochodem i śpiewa przez CB radio. Na początku też wydawało mi się to dziwne, ale drugą myślą było "Brian Eno wie najlepiej" i faktycznie. Przez to zepsute, zamglone brzmienie pan producent dokonał prawdziwego cudu, sprawił bowiem, że Chris Martin po raz pierwszy zabrzmiał naprawdę zuchwale i niepokojąco (!). Sam też w to dalej nie wierzę. Ale znów strunowce bezbłędne i w fantastycznie prosty sposób gitara wprowadza taki rwany, niespokojny klimat. Podskórne napięcie zabrane z jakiejś meksykańskiej speluny (?, wiem), łał. Refren dzięki surowej nieco gitarze trzyma nas z dala od tradycyjnej hymniczności, a krótka wiązanka słowna świetnie rozwiązuje melodię. To nie jest już przydługi i epicki chorus, tylko konkretne i błyskawiczne zejście melodii. A ten cytat z refrenu jest tak świetnym ultimatum, że chodziło za mną z 5 dni. I solówka gitary bardzo fajnie zagęszcza klimat, ale to przecież bardzo w stylu The Edge'a. Mając w pamięcie domniemaną mroczność Cementries of London w życiu bym nie pomyślał, że Coldplay kiedykolwiek nagra tak duszny utwór z charakterem.
Got one eye on the road and one on you!
Moving to Mars najlepszą piosenkę zostawili sobie na koniec. Najlepszą od bardzo dawna, lepszą niż te na ostatniej płycie, o X&Y litościwie nie wspominając. Nareszcie, w końcu udało im się połaćzyć klimat muzycznej prostoty Parachutes z rozbuchanym ostatnio stylem. A kolorowe pianinko Chrisa nigdy jeszcze nie brzmiało tak urokliwie. Zaprawdę, Brian Eno jest największym żyjącym producentem, rzekłem. Oczywiście, że Zimnograjkowie nie mogli wymyślić sami tak wybitnego utworu BOWIEm nawiązanie do Davida Bowiego jest celowym na pewno hołdem. Połączyli tutaj na swój sposób jego Space Oddity i Moving to Mars?. Cóż, wielkość Dejwida jest powszechnie znana i taki ukłon w stronę legendy można tylko pochwalić.
Trzeba przyznać, że tak na klawiszach potrafi przysmęcić tylko Coldplay i jest to tak oczekiwane przeze mnie od dawna idealne rozwinięcie wrażliwości debiutu. Przejście, a raczej przelot na order (dla Eno) i już po chwili znajdujemy się w barokowym stylu "stadionowegorockanastępnychu2nowejgeneracjistadionów". Mogę z czystym sumieniem przyznać, że to rozwinięcie i cała przestrzenność drugiej połowy utworu to jeden z TYCH wielkich momentów muzyki 2011 roku. Kosmiczne.
Coldplay - Moving To Mars by dmrock
Coldplay udanie powrócili i bardo słusznie wydali "tylko" EPkę, bo widać jak dobrze oswoili się i nauczyli nowego brzmienia, które to Brian Eno wymyślił im perfekcyjne - zachowujące resztki dawnego emocjonajnie przebogatego stylu. Po wysłuchaniu TAKIEGO utworu jak Moving to Mars, znów zaczynam czekać na ich nową płytę z niecierpliwością.
wtorek, 26 lipca 2011
KROPKI - KRESKI : let's burn the cigarette somewhere
Rome by phoenix by catt331
Fajnie jest mieć fajnych znajomych, którzy są tacy zdolni, że np. robią TAKIE zdjęcia. Fajnie jest rozkminiać takie coś i grzebać się w ich strumieniu świadomości o co tam chodzi i dlaczego. I szukać odpowiedniej piosenki pasującej do zdjęcia.
Które jest, jakby ktoś nie zauważył, genialne. Te kolory wręcz wylewają się z ekranu i kontrast zaraz pęknie. Soczyste i intensywne.
Żywym i żywiołowym indie jest akurat też Phoenix. I ma być coś jeszcze. Że nie jest tak huura optymistycznie. A zresztą ogarniajcie, zdjęcie + muzyka to już bardzo dużo. (Mam nadzieję tylko, że ten utwór tu pasuje, bo pierwszy raz tak mi przyszło dobierać.)
Aaa Kanka jest świetna i super i czekajmy wszyscy razem na Jej kolejne fotosy. Polecam bardzo, bo jestem Jej fanem i w ogóle są świetne no.
http://kannnka.blogspot.com/
niedziela, 24 lipca 2011
Inteligentna łyżka
Spoon - The Way We Get By by manouchka53
Spoon to amerykański zespół indie, którego największa zagadką jest to, dlaczego jest jeszcze tak słabo znany. Ostatnio nie są już tak alternatywni, że aż niszowi, ale ich dużą cechą pozostaje brzmieniowa małość i używana skromność środków muzycznych. "Wystąpili" już w wielu takiech skromnych filmach jak np. 500 days of summer a do takich soundtracków są idealni. Muzycznie tez są świetnie uznani (wszędzie świetne oceny, WSZĘDZIE). I mają fajną okładkę i razem z nią są jednym z najinteligentniejszych zespołów jakie znam.
Inteligencja ambiwalencja. Tak, cały czas mowa tu o muzyce i to ma faktycznie duże znaczenie, bo bez tego mogliby wszystko poprzykrywać dużą warstwą głośności i innych efektów sztuczek. Ale minimalizm. Tutaj świetnie nie ma miejsca na zbędny dźwięk i instrument.
The way we get by czyli najlepsze, najbardziej popowo wpadający w ucho fragment płyty. Chorobliwie chwytliwy od pierwszych dźwięków i oparty tylko na zwykłym pianinie grającym ładna melodię (cały czas na białych). A refren to tamburyn, klaskanie i naturalnie oczywiste zejście linie basowej. Bezpretensjonalna energia wokalisty odsyła nas do zwykłego pokoju prób, a produkcja nie szuka zbędnych przecież syntezatorów. Później wystarczy wzmocnić bas i dodać talerze. I tyle, już.
Minimalizm srealizm, a chodzi o to, że oni piszą po prostu bardzo proste piosenki. Kilka akordów pianina nadających rytm jak w Someone something , gdzie melodia wychyla się tylko na refren, tylko na chwilę. Kończący płytę Vittorio E. to przecież A-dur i D-dur, które doskonale znamy z All I want is you U2. Te najprostsze akordy wypisane z małych płytek Bitelsów. Tak jak dziadzio Macca, tutaj też bas musi być melodyjny, jak w All the preety girls go to city. Nie możn anie docenić też perkusisty, chociaż nie ma jakiś wyrazistych partii, to właśnie bębny napędzają tempo.
Świetne wstawki, jak spersonifikowany rytm do Stay don't go lub goniące słuchacza pukanie w otwierającym Small stakes.. Inteligentnie. Gitara elektryczna jeśli sie pojawia, to tlyko aby ożywić melodieę i cały czas wygrywa te staroświeckie akordy. Ta płyta ma już 10 lat, ale zupełnie tego nie słychać w ogóle. Tutaj nie ma po prostu co się zestarzeć. Genialne melodyjne melodie, akustyki i C-dury zostaną na zawsze.
No i oni są z USA, co ma także niebagatelne znaczenie i co także świetnie słychać, bo właśnie amerykanie mają takie bystre zespoły (vide Modest Mouse). Brytole zawsze pojadą bezczelną flegmą i łobuzerstwem jak od np. Oasis lub też ew. przechodzą w eleganckie retro. Tutaj sposób w jaki wykorzystane jest pianino jest świetnie błyskotliwy i ożywczy, No i mamy ten akcent jankesów, którym zaciąga wokalista w refrenie The way we get by energicznie zapychając wolne miejsca w takcie. Jest w tym coś cholernie charakterystycznego i po amerykańsku awersome.
Te najważniejsze składniki - prostota i minimalizm zawsze jednak sprawdzają się w balladach. Niesamowitym owocem tych zabaw Spoona jest Paper Tiger (czyste piękno). Zaczyna się niebanalnie tylko po to, że żeby utrzymać prosty rytm. Klawisze są cudownie miękkie, a ten rytm to jakieś poduszki powietrzne zabezpieczające wszystko. Wszystkim jest intymna atmosfera tej piosenki. Wycofanie i nieśmiale człowiek spowiada się ze swojej naiwności, że I'm not dumb, just wanna hold your hand. Gitary dają zgrzyt i niepewność . A pałeczki byją rytm i czekają w tej samotni nadwrażliwca.
I will be there with you when you turn on the light
Płyty Spoon nie pozostawia obojętnym. Świetna energia z najprostszych środków plus cwane przeszkadzajki dają formułę indie ciekawego i inteligentnego i prawie idealnego.I genialna, kompletna i zupełnie nienachalna produkcja, wszystko wyliczone ze wzorów Pichforka i podporządkowane tym bardzo świetnym po prostu ładnym m e l o d i o m. A wreszcie nie chodzi tylko szpan taką płytą, ale taki Paper tiger wzrusza i pokazuje
te najważniejsze, też najprostsze emocje.Spoon - Paper Tiger by VincentAnzalone
Back to black
Dowiedziałem się tego jadąc samochodem dokładnie o 21 z serwisu informacyjnego Trójki. I Anna Gacek chyba płakała. Słuchałem przez jakieś pół godziny wcześniej Listy Osobistej Metza i mówił coś o Amy, puszczał piosenki, czytał listy fanów, że wielka szkoda, ale myślałem, że chodzi o to, że dzisiaj jest ten festiwal w Bydgoszczy na którym miała dać koncert i dlatego ludziom jest szkoda. Fajnie grali. Słyszałem Where did you sleep last night Kurta i All along the watchtower Jimmiego, a wcześniej na Myśliwieckiej (3/5/7) włączyłem akurat na So real Jeffa Buckleya. I się cieszyłem, że przypominają legendę i nie zauważyłem związku tego wszystkiego.
Trochę byłem w szoku. O ile nie dziwiły mnie za bardzo Jej ostatnie popisy na scenie i odwołanie tego pierwszego polskiego koncertu (kiedyś Ziółkowski mówił, że nie zaprosił Jej na Ołpenera, bo nie było pewności co do formy Amy), bo były jakby częścią jej wizerunku to teraz... Właśnie, wizerunek. Nikt się tego chyba nie spodziewał, wszyscy byli przekonani, że taka właśnie Winehouse jest i pozostanie "sobą". Przecież chodziła na odwyki, a to nie są już czasy lat 70tych, kiedy wielcy muzycy masowo umierali przez narkotyki. I myśleliśmy, że wróci triumfalnie na jakieś Glastonbury i zrobi niezły interes na wywiadach o "powrocie do życia" i wyda nawet książkę o "wyjściu z nałogu". Ale udało jej się. Weszła do słynnego "Klubu 27" i jest teraz wymieniana obok Cobaina, Hendrixa, Morrisona. Ale okazała się bardziej tru.
Obecnie w muzyce nie było chyba ważniejszej wokalistki. Lady Gaga nie jest człowiekiem, Madonna to trochę już przeżytek, jakiejś Katy B nie znam w ogóle, z innych z UK też można się śmiać, a Adele to przecież podróbka Amy tylko i jedzie cały czas na stylistyce retro zaczętej przez Ronsona & Winehouse. (w tak podniosłym momencie można zapomnieć o PJ Harvey, czy Bjork...). Właściwie to w czasach, w których liderzy "największych zespołów rockowych" angażują się w każdą akcję charytatywną Amy była ostatnim prawdziwym rockmanem. Muzykiem, który całkowicie zatracił się w urokach życia w trasie i zgubił się w narkotykach i alkoholu. Mam na myśli ten archetyp "sex, drugs & rock and roll". Ogromny sukces muzyczny prowadzi dzisiaj do wegetarianizmu, sławnej żony i mecnastwa nad jakąś szczytną akcją.
To wszystko sprawia, że Amy Winehouse przejdzie niedługo do legendy. Prawdopodobnie. Nie mamy obecnie lepszych muzycznie straceńców, a Back to black jako wyznacznik nowego stylu retro dla takich wokalistek jak Duffy czy wspomniana Adele było jednym z najważniejszych wydarzeń w ostatniej dekadzie. Dlatego jej śmierć jest tak ważnym wydarzeniem. Wiem, że dużo ludzi płacze, ale jednak wydarzeniem bo nieczęsto na naszych oczach dzieje się historia. Wydarzeniem, bo odniosłem bardzo niemiłe wrażenie, że wiele ludzi bardziej płacze nad tą ćpunką niż nad prawie 100 osób zabitych w zamachach w Norwegii.
Pamiętajmy o tym.
Szkoda takiego talentu. Odszedł chyba najlepszy głos jaki mieliśmy obecnie w muzyce. Potężny głos. Wyrazisty i brudny. Głos mający w sobie prawdziwą bezczelność i charyzmę. Moc i klasę. Nie było lepszej "nowej Janis Joplin". A oczekiwania były przecież ogromne. Szkoda mi jej fanów, bo 2 płyty to trochę słabo. Była sama sobie trochę winna tym całym nałogiem, a trochę jest też winien przemysł muzyczny i to, że nikt nie potrafił jej pomóc. Ale szkoda, że jednak udało jej się z sobą skończyć.
Amy, ty dziwko.
Amy Winehouse - Valerie by dinopoli
piątek, 22 lipca 2011
KROPKI - KRESKI : Calm like you
Okładka płyty projektu The Last Shadow of Puppets, który tworzą Alex Turner z Arcic Monkeys i Miles Kane, a płyta nazywa się The Age Of The Understatement.
Bardzo ładnie, brytyjsko, vitange, stylowo, seksownie.
czwartek, 21 lipca 2011
Rzym vitange
Więc Danger Mouse stał się jednym z bohaterów współczesnej muzyki popularnej. Wcześniej na 'Grey Album' półlegalnie połączył (dosłownie) Biały Album The Beatles i płytę Jaya-Z wywołując burzę z mash-upami. Wyprodukował wielką wirtualną operę Gorilaz ('Demon Days'), samego Beck'a ('Modern Guilt') i pomógł pożegnać się ze światem Markowi Linkousowi ('Dark Night of the soul'). Wreszcie wkroczył do mainstreamu hitowym "Crazy" w duecie Gnarls Barkley. Był najciekawszym producentem ostatniej dekady, brakowało mu tylko własnej kapitalnej płyty. Już nie.
Krążek ma tak malownicza nazwę, gdyż zainspirowany został klimatem spaghetti westernów i soundtracków Ennio Morricone. Dosłowne to nawiązanie, bo na albumie gra ten sam zespół, co na ścieżkach dźwiękowych filmów. Nie wiem ile ci panowie maja teraz lat, ale… to brzmi troszkę nieprawdopodobnie, bo grają genialnie! Szczególnie sekcja rytmiczna; bas tworzy osobną melodię, nie jest tylko tłem, a perkusja bardzo ładnie, wręcz jazzowo wybija lekko rytm.
Na przedpremierowych filmikach ze strony promocyjnej oglądamy jak panowie autorzy szukają po włoskich domach określonego instrumentu - organów. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo brzmienie jest faktycznie perfekcyjne, kompletne. Te "dzwoneczkowe klawisze" są właśnie przykładem dbałości o najmniejsze szczegóły (dzwon w 'The World' !). To prawdziwa superprodukcja - jest oczywiście filmowa orkiestra symfoniczna i chór, a ozdobą instrumentalnego wydawałoby się 'Roman Blue' jest pani sopranistka, która 'wyjawia się' niespodziewanie pięknie w końcówce. Cały album ma wyraźnie filmowy sznyt i stylistykę i koncept i jest „muzyką do nieistniejącego filmu” (świetna okładka jako plakat filmowy).
Niektórzy mogą poczuć się lekko rozczarowani udziałem w projekcie Jacka White'a, a właściwie jego wymiarem, bo rzeczywiście - Pan Biały "występuje" tylko w 3 piosenkach na płycie. Zgodzę się, że prawdopodobnie w grę wchodził też szum marketingowy - w końcu Brian Burton pracował do tej pory raczej w duetach, a Gnarls Barkley to... Gnarls Barkley i jego pseudonim artystyczny nie jest jakoś świetnie znany. Z drugiej strony Jack jest tak wielką ikoną, że teraz może tylko pokazywać swoje kolejne talenta i wcielenia jest przecież świetnym wokalistą też. Nie ma obecnie drugiej tak charyzmatycznej postaci w muzyce, a każdy western potrzebuje przecież szorstkiego głównego bohatera. (btw. jako aktor Jack zagrał epizod w "Kawie i papierosach" a jego dbałość o design czy look są już legendarne).
Prawda jest taka, że największa gwiazdą jest ktoś inny. Norah Jones w "Performance by an Actress in a Leading Role" po prostu kradnie całe show, jest tajemnicza, pięknie kobieca i zupełnie inna niż w solowych jazzopodobnych kompozycjach. Nie znam się na soulu, ale feeling jest i głos tylko bardziej delikatny niż u Cat Power. Ma się wrażenie, że te wszystkie utwory instrumentalne to tylko 'interludes' do jej muzycznych scen. Jej piosenki... jedna lepsza od drugiej, a trzecia - finał - zupełnie miażdży i zapiera dech w piersiach i jest tak filmowy jak tylko może być. Norah robi, co chce, szczyt możliwości. Celowo nie podaję linku do tego utworu, aby nie odbierać Wam przyjemności z tak wyśmienitego rozwiązania całej płyty.
Album składa się aż z 15 indeksów, ale ukrywa to tylko największą wadę - Rome jest krótki! Inna sprawa, że nie ma tu ani jednej zbędnej minuty i jest on cudownie spójny, To concept album, który opowiada swoją historię. Nie można do niego podchodzić jak do zbioru singli, to dzieło. W świetny sposób, ożywia ducha przygody starych filmów i bardzo ładnie wprowadza (miejmy nadzieję) modę na takie filmowe i bardziej klasyczne brzmienia.
Spaghetti western forever.
PS. Ale mi wstyd, jeszcze ktoś pomyśli, że dopiero teraz poznałem tą płytę. Otóż chciałem opublikować to na nowej stronce, którą miałem zrobić, ale nie wyszło. Shame on me, bo to świetna płyta jest i trzeba było ją pokazać światu o wiele wcześniej.
KROPKI - KRESKI : Where's the love song to set us free?
Wizualne strony dzieł Damona Albarna nie są już tylko ultrastylowe.
To dzieło sztuki.
Okładka singla Good Song grupy Blur z 2003 roku.
poniedziałek, 18 lipca 2011
Off w (drugą) Frytkę! Festiwalu dzień drugi.
Pierwszy dzień tu
Relacji z Frytki Off festiwalu część druga. Bo były dwa dni i dwie sceny. To brzmi dumnie.
Kumka Olik : Przyznać się muszę, że z powodu PKSowskiego braku połączenia wsią, nie zdążyłem na ten pierwszy koncert, ochjej! Z daleka coś tam słyszałem, ale tak to nic. Mam nadzieję, że nie odbije się to jakoś na mojej alternatywnej reputacji. Ale pewnie było tak, że dla wielu fanek najważniejsza była nie muzyczna, a wizualna strona chłopaców. W oczu rzuciła mi się koszulka gitarmana z buńczucznym napisem "Haters gonna love this" ,a wokalny Holak chciał być tak oryginalny, że wdział ogromne okulary z złotych ejtisowych oprawkach. Co za oldskull. Co za beznadziejność. Ale ja się nie znam przecież na modzie, bardziej na dziewczynach. Widziałem tam gromadkę, oglądałem sfeet focie z gwiazdorami na fejsie (cały album!) i trochę żalu ukłucia jest, że takie fajne dziewczyny, a z taką Kumką...
Nie chcę już się zamieniać w nudziarza narzekającego na psychologię tłumu fanek, bo trzeba przyznać bez śmiania, że młode gitarowe zespoły są potrzebne i nawet fajne. Nawet The Beatles byli boysbandem.
FRYTKA the best of :
Krótkim podsumowaniem - naprawdę genialna sprawa z takim festiwalem. Nie mogę nawet pomstować, że zerżnęli nazwę z tego wielkiego rojkowego festiwalu, bo line-up (polski) naprawdę wytrzymywał porównanie (może dlatego, że te zespoły grały na katowickim Offie rok temu? ;p). Naprawdę głupio, że tak mało osób słucha w Częstochowie dobrej muzyki, bo mogło się zebrać być więcej ludu. Ale i tak bardzo fajnie. Miejmy nadzieję, na kontynuację tego festiwalu za rok!
Relacji z Frytki Off festiwalu część druga. Bo były dwa dni i dwie sceny. To brzmi dumnie.
Kumka Olik : Przyznać się muszę, że z powodu PKSowskiego braku połączenia wsią, nie zdążyłem na ten pierwszy koncert, ochjej! Z daleka coś tam słyszałem, ale tak to nic. Mam nadzieję, że nie odbije się to jakoś na mojej alternatywnej reputacji. Ale pewnie było tak, że dla wielu fanek najważniejsza była nie muzyczna, a wizualna strona chłopaców. W oczu rzuciła mi się koszulka gitarmana z buńczucznym napisem "Haters gonna love this" ,a wokalny Holak chciał być tak oryginalny, że wdział ogromne okulary z złotych ejtisowych oprawkach. Co za oldskull. Co za beznadziejność. Ale ja się nie znam przecież na modzie, bardziej na dziewczynach. Widziałem tam gromadkę, oglądałem sfeet focie z gwiazdorami na fejsie (cały album!) i trochę żalu ukłucia jest, że takie fajne dziewczyny, a z taką Kumką...
Nie chcę już się zamieniać w nudziarza narzekającego na psychologię tłumu fanek, bo trzeba przyznać bez śmiania, że młode gitarowe zespoły są potrzebne i nawet fajne. Nawet The Beatles byli boysbandem.
FRYTKA the best of :
- stylówa
- fanki
Pustki : był to koncert, na którzy czekałem najbardziej, bo był na ich poprzednim częstochowskim (w TFP) i było genialnie i cudownie (lovely). I bardzo chciałem ich znów zobaczyć na żywo. Pustki z właściwą sobie bezbłędnością swobodnie mieszały klimaty i wprowadzili od razu swoje charakterystyczne chłodno-akustyczne brzmienie. Dosyć dla mnie zaskakująco sięgnęli głębiej po utwory ze starszych płyt, a przynajmniej mniej było Końca Kryzysu ; za to z DoMiNo było to co najlepsze - zagrało jeszcze lepiej niż na (nieco sterylnej) płycie. Ogromna zasługa w tym Radka Łukasiewiecza, który jako najlepszy polski gitarzysta rytmiczny dosłownie szalał na scenie idealnie wykorzystując efekty i inne sprzężenia. Jego muzyczne przywództwo widać w poniższym świetny Bałaganie. No i sekcja rytmiczna też rządzi, a potencjał zespołu najlepiej pokazali w Słabości chwilowej improwizującej się swobodnie zawirowanym intrem, aby całą świetność pokazać pokazać po 5 minutach w szalonym i bardzo naturalnie rozwiniętym refrenie; jak zawsze na dwa głosy. Niestety ten drugi, ładniejsze głos Basi Wrońskiej nie był tak bardzo zaangażowany i jakaś nieobecna była (może z powodu fizycznej nieobecności większej publiczność. świat nie ma ószu).
Ale Pustki to Pustki - chociaż tym razem nie był to mały klub, to zachowali jakąś intymność i ichni inteligencki wdzięk. Dworzec PKP położony tuż obok Głównej Sceny też zalazł swoje w tym miejsce i pięknie się to wkomponowało i takie leniwe popołudnie.
Ok, nie był to niestety występ idealny, bo posypali się trochę akurat w tych dwóch najważniejszych piosenkach - Lugola za wolno i bez werwypasji, a Nie zgubię się w tłumie widocznie jest tak intymne i delikatne, że nie nadaje się na takie przestrzenie. Ale było i się nacieszyłem. Świetny portret z dodatkiem szczerości i serca.
FRYTKA the best of :
- Radek Łukasiewicz
- gitara (Radka Łukasiewicza) foto
- emocje
- najlepszy wykon (Słabość chwilowa)
- przydworcowy klimat sceny (ładny!)
L.Stadt : tutaj nie spodziewałem się jakiś niesamowitych doznań, może dlatego, że lubię EL.P akurat za perfekcyjne brzmienie, którego tutaj nie dało się osiągnąć. Muzycy tez byli tego chyba świadomi, bo w pewnym momencie Łukasz Lach po prostu odłożył gitarę - nie było jej dobrze słychać, ba tez ledwo co. Ale! mogli z absolutnie spokojnym sumieniem postawić na perkusistów. Od czasu ostatniego (nawiedzonego przeze mnie) koncertu zgrali się wprost idealnie i ich gra była potężna i odpowiednio nieprzewidywalna, czyli zaskakująca i nieszablonowa. W pełni wykorzystują ten atut dwóch bębniarzy, którzy po prostu generują prawdziwie rockandrollowy rym i całe to rdzennie hamerykańskie brzmienie. Lach mógł spokojnie zająć się śpiewaniem i wyczynianem odpowiednio frontrmenowych póz i skoków - pasuje do tej roli naprawdę świetnie, jakby przybył do nas prosto z Usa.
Było dla mnie miłym zaskoczeniem duża dość ilość zgromadzonych oglądaczo-słuchaczy. Łodzianie walczą o publiczność, wykorzystują swój czas i na pierwszy rzut oka widać było dużą pewność siebie i zaangażowanie zespołu. Udało im się sprostać zdecydowanemu rockowemu brzmieniu - naturalnie zabrzmiał nawet bluesowy cover z Texasu. Fajnie, że pokazali tą zdecydowaną energię i całkiem dobry koncert to był.
FRYTKA the best of :
- okulary (RayBany)
- hamerykańskość
- rock'n roll
Ścianka : niezwykle ciekaw byłem tego gigu, bo to przcież niezwykle ważny zespoł, któy jest tak alternatywny, że można się było spodziewać wszystkiego. Od razu było słychać, że to prawdziwa legenda polskiej sceny muzycznej - jeśli : u L. Stadt była pewność siebie, to tutaj każdemu dźwiękowi przyświcał konkretny cel, a Maciej Cieślak dokładnie wiedział po co to ma być. Niesamowita charyzma, narzucili własne zasady i diametralnie różnili się na scenie od tych wszystkich młodych kapel. Swoim jakimś wystudiowaniem po prostu je miażdżyli.
Nie oczekiwałem, że zrozumiem czy ogarnę ten występ - to nie są proste kawałki. Chodziło bardziej o o to, aby zobaczyć Ich na scenie i otrzeć się o tę wielkość Ścianki. Biorąc pod uwagę, że Maciej Cieślak to Maciej Cieślak (jest tak wybitną osobistością, że może być mrukiem i stać w miejscu przez cały czas na scenie), okrzyki "Piotrek, Piotrek" trochę były jednak naiwne, ale wtedy pokazał się młody bejsmen pożyczony przez Ściankę z grupy Kristen. Michał Biela uchylił nimb mityczności i tajemniczości Ścianki z rozczulającą wręcz nieśmiałością czy niepewnością powiedział do mikrofonu, że "przepraszam, ale ja nie umiem grać Piotrka". Później już na bis zapowiedział, że Smutek i była to jedyna kompozycja, którą zdołałem zrozumieć (wie ktoś, co to było dokładnie?). Nie podejmuję się oceny tego wydarzenia, wystarcza mi, że "widziałem Ściankę". Organizatorzy 'festiwalu kultury alternatywnej' nie mogli wybrać lepiej.
FRYTKA the best of :
- kontakt z publicznością (że nieśmiałość Bieli)
- legenda
- charyzma
- to jest Maciej Cieślak, kapito?
Lao Che : nie jara mnie Lao Che. Nigdy nie zrozumiem tego całego crossovera i nie podpasuje mi śpiewanie Spiętego, czy teksty. Tak jakoś. Tego wieczora byłem w zdecydowanej mniejszości, bo wszyscy, ale to wszyscy nagle przybyli bardzo tłumnie na koncert. Mimo mojej obojętności muszę przyznać, że koncertowo Lao Che prezentuje się bardzo przyzwoicie i bardzo sprawnie. Bardzo dobre, wyraziste brzmienie (mieli sprzęty na scenie już od początku sceny, nagłośnienie było "pod nich") i umiejętne budowanie szoł. Wszystko dopracowane, dopięte na ostatni guzik i fani mogli szaleć i skakać do woli. I ja tez tam byłem i pogowałem i mogę zaświadczyć o energii wytworzonej na scenie. Utopie-utopie-w potopie świetnie sprawdza się live, a Spięty panuje nad wszystkim. Mogli trochę bardziej dać czadu w refrenie Prąd stały/prąd zmienny ,ale przecież jestem sceptykiem, ale akurat ten kawałek lubię. Dobry, energetyczny i profesjonalny koncert.
FRYTKA the best of :
- publika
- energia pod sceną
- nagłośnienie
- profesjonalizm
- pogo
- chóralne zaśpiewy
PS. Dowiedziałem się chociaż, że nie lubię Lao za monotonię lekką - leci jakiś motyw, bardzo mądry tekst i małomelodyczny wokal Spiętego.
Pozdrowienia dla Pauliny W. ;)
Krótkim podsumowaniem - naprawdę genialna sprawa z takim festiwalem. Nie mogę nawet pomstować, że zerżnęli nazwę z tego wielkiego rojkowego festiwalu, bo line-up (polski) naprawdę wytrzymywał porównanie (może dlatego, że te zespoły grały na katowickim Offie rok temu? ;p). Naprawdę głupio, że tak mało osób słucha w Częstochowie dobrej muzyki, bo mogło się zebrać być więcej ludu. Ale i tak bardzo fajnie. Miejmy nadzieję, na kontynuację tego festiwalu za rok!
niedziela, 17 lipca 2011
KROPKI - KRESKI : Łódź tramwajem
Pochodząca z miasta Łódź kapela L.Stadt śmieje się z częstochowskiej jednej linii tramwajowej.
Zdjęcie z fejsbuka z Frytki OFF.
sobota, 16 lipca 2011
SP 7" : Robaki, miedziaki, złamany scyzoryk
Nowy śmieszny dział! SP 7" to rozmiar płyt winylowych z singlami. Będą tutaj opisywane pojedyncze piosenki, EPki, albo teledyski.
Pustki - Lugola
Pustki, jeden z najfajniejszych polskich zespołów były jedną z gwiazd OFF Frytka Festiwal i naprawdę warto było iść na ich sobotni koncert (w planach było tutaj stworzenie na stronce jakiegoś wielkiego przeglądu zacego przcież line-up'a częsochowskiego festiwalu, ale... miałem to zrobić gdzie indziej i w ogóle aaah)
Tytułowa "Lugola" to płyn jaki każdy Polak musiał zażyć po katastrofie w Czarnobylu w 1986r. Osoba śpiewająca wspomina swoje dzieciństwo w "tamtych czasach" tzw. komuny, czego nie mogę skomentować, ale ludzie dzwonili do Trójki, że ich wzrusza. Nie ma co się dziwić, gdyż tekst jest świetny i w niezwykle subtelny sposób przywołuje pojedyncze, fragmenttaryczne wspomnienia. "Rozbiłam kolano, mam bliznę po huśtawce" - nie trzeba skomplikowanch relacji Lennego Valentino, żeby rozczulić dzieciństwem, tak po prostu.
Muzycznie zaczynamy w klimacie retro klasycznymi klawiszami, ale już perkusja mogłaby być wyjęta z jakiegoś transowego Radiohead chociażby. Basia Wrońska także kapitalnie wprowadza jakby dwie płaszczyzny czasowe piosenki - w zwrotce wokal wrzeczy jak smarkacz(ka) by w refrenie smutnie i wspominkowo zwolnić.
Zawsze lubiłem też korzystające z efektów gitarowych brzmienie gitary Radka Łukasiewicza, jak tam charszczy w tle. A on sam gwiżdże.
Miejmy nadzieję, ze to tylko zapowiedź dużej płyty. Pustki bardzo ładnie rozwijaja się muzycznie, a do tego w niezwykle zwyczajny sposób podejmują zawsze trudny temat dorastania.
Bardzo urokliwa migawka z przeszłości.
Tu dum, ts.
piątek, 15 lipca 2011
Off, w Frytkę! Festiwal, dzień pierwszy.
Czerwcowy Frytka OFF Festiwal był tak najlepszą częstochowską imprezą kulturalną, że trzeba o nim koniecznie wspomnieć i opisać i upamiętnić tutaj (nawet taki miesiąc po). Już sam pomysł, aby naprawić, ocieplić, czy zmienić wizerunek jakiegoś miejsca w tzw. "przestrzeni publicznej" jest naprawdę światowy. Chociaż początkowo lokalizacja na słynnej Alei Frytkowej (ul. Piłsudskiego) wydawała się zastanawiająca ("gdzie oni postawią te sceny?" tak, były dwie sceny). to trzeba przyznać,, że sprawdziła się bardzo zgrabnie, a Konduktorownia (ok, nie wiem co to jest za bardzo) jako instytucja kulury bardzo ładnie znajdowała się w centrum tego wszystkiego. Wielkie gratulacje organizatorom za ogarnięcie tego przestrzennie - w tej kategorii Frytka sprawdziła się już na początku.
Chociaż był to "festiwal kultury alternatywnej" w ogóle i były nawet jakieś teatry, to ja planowałem spędzić te dwa dni tylko między scenami z muzyką. Jak zobaczyłem pierwsze ogłoszone gwiazdy (początkowo dwie i myślałem, że to będzie wszystko muzycznie) - Ściankę i L.Stadt, wpadłem w radosną podjarkę, Zaś cały, pełny line-up stanowił dla mnie prawdziwy szok. Wszystkim rozkazywałem tam być i nie mogłem do końca uwierzyć w epickość takiego przedsięwzięcia na takiej niedalekiej ode mnie wsi. (last.fm ocenił mi zgodność zespołów z moim "muzycznym gustem na jakieś 81 %). A to wszystko za darmo.
Byłem na większości koncertów, starałem się, ciągałem znajomych, żeby zdążyć na występy, biegałem, wychodziłem z osiemnastki i wreszcie oglądałem nawet sam koncerty. Ale teraz mogę zdać w miarę kompletną relację, co też chcę zrobić. Aby urozmaicić nieciekawe opisy ciekawych gigów, wprowadziłem coś w rodzaju "Frytka Award" zaznaczając w czym dany zespół był najfajniejszy i najlepszy. Bo to dobry line-up był.
Öszibarack : zaczęło się trochę drętwno-śmiesznym dla mnie akcentem (bo że "Barack" w nazwie, hehe). Zespołu samego wcześniej nie znałem, kojarzyłem tylko, ze elektronika, co też w sumie było widać w instrumentalium. Jak na electro przystało, próbowali wprowadzać taneczno-transową atmosferę długimi wstępami sekcji rytmicznej oraz jakimiś tam dymami. Ale nie udało im się porwać publiki - może dlatego, że są nieznani, może dlatego, że występowali na samym początku i było wcześnie, może to z powodu nieinteresującej się jeszcze publiczności. Jak dla mnie, przesadzili sobie z tym "budowaniem klimatu" i jak już już było fajnie i na 10% mocy, to piosenka się już kończyła... Pani śpiewająca nie okazała się tak ciekawa, ale plus dla białogłowego gitarzysty, który szalał, skakał po stołkach, obsługiwał świecące gadżety i wymachiwał ręcoma przed bajeranckim thereminem.
FRYTKA the best of :
Bajzel : powszechnie wiadomo, że w dobrym zespole każdy członek powinien być fajnym, oryginalnym, jakimś kimś. Bajzel ma osobowość tak ciekawą, że wystarczyłaby na cały zespół. Muzycznie także radzi sobie w pojedynkę. Dosłownie. W swojej konsolecie ma wszystkie potrzebne rytmy, podkłady i efekty, dlatego też zupełnie wystarcza na scenie tylko on sam. Muzycznie doznaniowo słuchowo gra ppełny skład i w ogóle Bajzel to jakiś rakieton energii. Można by pomyśleć, że potraktowano go źle i lekceważąco, bo zagrał 3 krótkie sety pomiędzy rozstawiającymi się w namiocie zespołami. Dało to coś bezcennego na festiwalach - płynność występów, ale niesamowite było przede wszystkim to, jak ten Piotrek bezczelnie "kupił" sobie publiczność. Na poczatku musiał odnosić się do swojego śmiesznego poczucia humoru (odnotowano pierwsze nawiązanie do nieopodalekiego Dworca PKP), później tłum pod barierkami był coraz większy, wszyscy nagle zaczęli go wołać i nikt nie zauważył, że w ostatnim wejściu coś mu się podobno zepsuło. Skandowane Wsioryba, Maniana tak szybka, że zagrał aż dwa razy i miotające, punkowo proste Frustrated. Zresztą to było właśnie mocą tego gigu, proste może (no, brak improwizacji z pudełka, wiadomo), ale bardzo energetyczne granie. No i Bajzel będący klasą dla samego siebie i z iście TheEdżowską precyzją obsługujący butami te wszystkie efekty. Nie wiem, czy mogę nazwać to "koncertem" ale świetnie się zaprezentował i przekonał o swojej wartości.
FRYTKA the best of :
Pink Freud : Nastawiłem się na ten koncert nie znając w zasadzie tego bandu i nie słuchałem nawet ich Offensywy De Luxe. Coś tam kojarzyłem, że jazz, taki bardzo fajny podobno i zakręcony. Pierwsze doznania wzrokowe zaskakujące - Maci (Apple of corz, biedaki) i to, ze cała czwórka (bas+dęciaki+perkusja) posiadała na sobie tiszery z nadrukami tzw. "legend rocka" np. Kiss (pozdro 4 Mikołaj) i tak też byli przez siebie przedstawiani. Usprawiedliwiło się to w zupełności, bo energia byłatak dosadna jak na koncercie z gitarami. Po nieco drętwym, strasburgerowskim dowcipasie lokalnym Wojtek Mazolewski przeistoczył się w prawdziwego frontmena machającego basem z tym całym rockowym magnetyzmem i całkowitym panowaniem nad fajnością szoł. Jeśli ktoś myślał, że jazz jest dla staruszków, to raczej nie wie co to "big band". Zgodnie ze starą zasadę, że wartość jazzmanów poznaje się na żywo, Pink Freud są świetni, każdy z osobna. Oczywiście nie znam żadnego utworu jaki tam grali, ale była to godzina żywiołowego, soczystego jazzu. Z miejsca porwali publiczność wytwarzając nawet tak intymny, klubowy klimat, że w utworze Polański zastosowali prawdziwy trans o posępnym, dusznym feelingu (to raczej Komeda powinien być). Ja odpłynąłem i naprawdę ogromnym osiągnięciem było spowodowanie tego na takim festiwalu.
Triumfalnie wkroczyli na bis (jakiś motyw "dla dzieci' wie ktoś coś?) całą mocą dęciaków, a na sam koniec Mazolwski i spółka oprócz świetnych umiejętności muzycznych znów stworzyli prawdziwą fabułę występu, kładąc się spąć na scenie podczas solówki perkusyjnej. Działo się.
Absolutnie genialny koncert, jeśli to coś znaczy, to jeden z najlepszych na których byłem w ogóle. Umiejętności i pewność siebie w przełamywaniu muzycznych scgematów plus charyzma lidera i świadome budowanie dramaturgii - to wszystko dało nam szoł kompletny.
FRYTKA the best of :
A w ogóle Tymon pozbył się burzy włosów na głowie i może dzieli nas zbyt duża przepaść wiekowa?
FRYTKA the best of :
Pierwszy dzień przebiegł powyżej oczekiwań, zabili mnie Pink Freud i polubiłem bardzo Bajzla. Nie pofatygowaliśmy się na częstochowskie Elephant Stone, które podobno zagrali fajnie i pojawił się nawet na scenie w featuringu sam Bajzel. Szkoda no, ale jest na tubie.
Chociaż był to "festiwal kultury alternatywnej" w ogóle i były nawet jakieś teatry, to ja planowałem spędzić te dwa dni tylko między scenami z muzyką. Jak zobaczyłem pierwsze ogłoszone gwiazdy (początkowo dwie i myślałem, że to będzie wszystko muzycznie) - Ściankę i L.Stadt, wpadłem w radosną podjarkę, Zaś cały, pełny line-up stanowił dla mnie prawdziwy szok. Wszystkim rozkazywałem tam być i nie mogłem do końca uwierzyć w epickość takiego przedsięwzięcia na takiej niedalekiej ode mnie wsi. (last.fm ocenił mi zgodność zespołów z moim "muzycznym gustem na jakieś 81 %). A to wszystko za darmo.
Byłem na większości koncertów, starałem się, ciągałem znajomych, żeby zdążyć na występy, biegałem, wychodziłem z osiemnastki i wreszcie oglądałem nawet sam koncerty. Ale teraz mogę zdać w miarę kompletną relację, co też chcę zrobić. Aby urozmaicić nieciekawe opisy ciekawych gigów, wprowadziłem coś w rodzaju "Frytka Award" zaznaczając w czym dany zespół był najfajniejszy i najlepszy. Bo to dobry line-up był.
Öszibarack : zaczęło się trochę drętwno-śmiesznym dla mnie akcentem (bo że "Barack" w nazwie, hehe). Zespołu samego wcześniej nie znałem, kojarzyłem tylko, ze elektronika, co też w sumie było widać w instrumentalium. Jak na electro przystało, próbowali wprowadzać taneczno-transową atmosferę długimi wstępami sekcji rytmicznej oraz jakimiś tam dymami. Ale nie udało im się porwać publiki - może dlatego, że są nieznani, może dlatego, że występowali na samym początku i było wcześnie, może to z powodu nieinteresującej się jeszcze publiczności. Jak dla mnie, przesadzili sobie z tym "budowaniem klimatu" i jak już już było fajnie i na 10% mocy, to piosenka się już kończyła... Pani śpiewająca nie okazała się tak ciekawa, ale plus dla białogłowego gitarzysty, który szalał, skakał po stołkach, obsługiwał świecące gadżety i wymachiwał ręcoma przed bajeranckim thereminem.
FRYTKA the best of :
- najlepsze przebranie (wokalistki z początku)
- najlepsze machanie ręcoma
Bajzel : powszechnie wiadomo, że w dobrym zespole każdy członek powinien być fajnym, oryginalnym, jakimś kimś. Bajzel ma osobowość tak ciekawą, że wystarczyłaby na cały zespół. Muzycznie także radzi sobie w pojedynkę. Dosłownie. W swojej konsolecie ma wszystkie potrzebne rytmy, podkłady i efekty, dlatego też zupełnie wystarcza na scenie tylko on sam. Muzycznie doznaniowo słuchowo gra ppełny skład i w ogóle Bajzel to jakiś rakieton energii. Można by pomyśleć, że potraktowano go źle i lekceważąco, bo zagrał 3 krótkie sety pomiędzy rozstawiającymi się w namiocie zespołami. Dało to coś bezcennego na festiwalach - płynność występów, ale niesamowite było przede wszystkim to, jak ten Piotrek bezczelnie "kupił" sobie publiczność. Na poczatku musiał odnosić się do swojego śmiesznego poczucia humoru (odnotowano pierwsze nawiązanie do nieopodalekiego Dworca PKP), później tłum pod barierkami był coraz większy, wszyscy nagle zaczęli go wołać i nikt nie zauważył, że w ostatnim wejściu coś mu się podobno zepsuło. Skandowane Wsioryba, Maniana tak szybka, że zagrał aż dwa razy i miotające, punkowo proste Frustrated. Zresztą to było właśnie mocą tego gigu, proste może (no, brak improwizacji z pudełka, wiadomo), ale bardzo energetyczne granie. No i Bajzel będący klasą dla samego siebie i z iście TheEdżowską precyzją obsługujący butami te wszystkie efekty. Nie wiem, czy mogę nazwać to "koncertem" ale świetnie się zaprezentował i przekonał o swojej wartości.
FRYTKA the best of :
- zwierzę sceniczne
- najlepsze efekty (gitarowe)
- najlepszy szołmen
Pink Freud : Nastawiłem się na ten koncert nie znając w zasadzie tego bandu i nie słuchałem nawet ich Offensywy De Luxe. Coś tam kojarzyłem, że jazz, taki bardzo fajny podobno i zakręcony. Pierwsze doznania wzrokowe zaskakujące - Maci (Apple of corz, biedaki) i to, ze cała czwórka (bas+dęciaki+perkusja) posiadała na sobie tiszery z nadrukami tzw. "legend rocka" np. Kiss (pozdro 4 Mikołaj) i tak też byli przez siebie przedstawiani. Usprawiedliwiło się to w zupełności, bo energia byłatak dosadna jak na koncercie z gitarami. Po nieco drętwym, strasburgerowskim dowcipasie lokalnym Wojtek Mazolewski przeistoczył się w prawdziwego frontmena machającego basem z tym całym rockowym magnetyzmem i całkowitym panowaniem nad fajnością szoł. Jeśli ktoś myślał, że jazz jest dla staruszków, to raczej nie wie co to "big band". Zgodnie ze starą zasadę, że wartość jazzmanów poznaje się na żywo, Pink Freud są świetni, każdy z osobna. Oczywiście nie znam żadnego utworu jaki tam grali, ale była to godzina żywiołowego, soczystego jazzu. Z miejsca porwali publiczność wytwarzając nawet tak intymny, klubowy klimat, że w utworze Polański zastosowali prawdziwy trans o posępnym, dusznym feelingu (to raczej Komeda powinien być). Ja odpłynąłem i naprawdę ogromnym osiągnięciem było spowodowanie tego na takim festiwalu.
Triumfalnie wkroczyli na bis (jakiś motyw "dla dzieci' wie ktoś coś?) całą mocą dęciaków, a na sam koniec Mazolwski i spółka oprócz świetnych umiejętności muzycznych znów stworzyli prawdziwą fabułę występu, kładąc się spąć na scenie podczas solówki perkusyjnej. Działo się.
Absolutnie genialny koncert, jeśli to coś znaczy, to jeden z najlepszych na których byłem w ogóle. Umiejętności i pewność siebie w przełamywaniu muzycznych scgematów plus charyzma lidera i świadome budowanie dramaturgii - to wszystko dało nam szoł kompletny.
FRYTKA the best of :
- najlepszy koncert
- bejsmen
- frontmen
- trans
- klimat
- dęciaki
- tiszertsy
A w ogóle Tymon pozbył się burzy włosów na głowie i może dzieli nas zbyt duża przepaść wiekowa?
FRYTKA the best of :
- obrońcy hardkoru
- oldschoolowy sprzęt (klawisz!)
Pierwszy dzień przebiegł powyżej oczekiwań, zabili mnie Pink Freud i polubiłem bardzo Bajzla. Nie pofatygowaliśmy się na częstochowskie Elephant Stone, które podobno zagrali fajnie i pojawił się nawet na scenie w featuringu sam Bajzel. Szkoda no, ale jest na tubie.
wtorek, 12 lipca 2011
KROPKI - KRESKI : Disco Infiltrator
Kropki - kreski to taki nowy mały dział na tym blogu, w którym będę wklejać różne świetne czy nawet genialne okładki płyt, singli, czy innych materiałów obrazkowych związanych z muzyką. Enjoy!
Okładka bardzo fajnego albumu LCD Soundsystem "Sound of silver". Właściwie to nie wiem co przedstawia, ale jest to coś bardzo fajne i stylowe, jak cała twórczość Jamesa Murphy'ego.
Okładka bardzo fajnego albumu LCD Soundsystem "Sound of silver". Właściwie to nie wiem co przedstawia, ale jest to coś bardzo fajne i stylowe, jak cała twórczość Jamesa Murphy'ego.
niedziela, 10 lipca 2011
Ciepło - chłodno
Metronomy - The English Riviera
"Metronomy" - czyli coś nazwa musi znaczyć - czyli co znaczy - czy po polsku - czyli po polsku metronom - czyli coś bardzo równego - czyli coś uporządkowanego - czyli coś ustalonego - czyli coś harmonijnego.
Bardzo zgrabna nazwa zespołu nareszcie pasuje do jego muzyki. Na tej płycie wszystko idealnie pasuje. Wszystko przypomina udanie złożone klocki Lego czy inne puzzle. Sprawdźcie chociaż "The look". Gdy pierwszy raz słuchałem tego pierwszego singla (owładnięty już banalną partia klawiszy), miałem lakki niedosyt bo owszem, przyjemny rytm i bas, ale brakowało mi czegoś jakiegoś wyraźnego refrenu z akordami wybijanymu na wiośle elektrycznym np. W momencie, gdy jest "This time is the oldest friend of mine" rytm się rzeczywiście już rozpędza, ale zamiast krzyczanego refrenu wchodzi solo na minidisku (hehe) . Ale! Układ tego utworu jest idealny przycież. Jak tam na początku wchodzi szybki talerz i bas. To pierdolnięcie którego tak oczekiwałem tu zwyczajnie nie pasowałoby, bo jak by później wrócili do zwrotki? A to jest najlepsze - kolejne eklementy rozwijają się tylko o pół kroku, delikatnie, w każdej chwili można powrócić do punktu wyjścia. Żadnego podziału na obowiązkowy mostek przed refrenem będącym gdzieś z dupy. Kocham tę piosenkę, za to że mógłbym złożyć i rozłożyć z powrote w jednym momencie.
Wszystko tu pasuje. Pasuje sampel z ptactwa morskiego, jakieś wiejskie skrzypce na początku, pasują efekty morsko-atmosferyczne. Pasuje ten gitarowy zgiełk w "We broke free" tak niepasujący do sielanki, to nie jest hałas czy harszczenie, ale jako następny instrument rytmiczny. Pasuje pięknie ślicznie urokliwy głos pani perkusistki, dziecięcy, sielankowy, klaszczący rytm i brutalnie poszatkowane jej chórki w "Everything goes my way". I menski wokal wchodzi idealnie jak w jakimś wesołym the XX. I mandolina. W "she wants" niezwykle pasuje dostojnie smutny klimat "Trouble" i nie dziwią wcale damskie franch spoken words dosłownie wyjęte z "To the end" Blur (przysięgam!). Geograficzne wymienianie pasuje jako oskarżenie od niechcenia rzucone (o chórkach nie wspominam) , a później pasuje ta dziwna solówka celująca w klasyczny disko kicz Oka Tygrysa. Pasuje przedszkolna wyliczanka "Corrine". Pasuje ten nowy gitarzysta z klasyczną solówką. Flameco-argentyńskie rytmy pasują do plaży (i do strzelania palcami). Wreszcie, pasuje wpasowana odnaleziona ostatecznie melodia "Love underlined" i cała ta improwizacja. Nie pasuje im tylko ewidentny motyw z Modest Mouse w "Loving arm". Ale klawisze ładne.
Jednak rzeczą, która pasuje najlepiej, odealnie do płyty jest jej okładka. Obraz=1000 słów, więć mam nadzieję, że też czujecie ten klimat. Pozostaje mi tylko ogłosić Metronoy oficjalnym "Sound of the ciepłota" wiosny 2011 jako najbardziej trafną sjestę podpalmową z obowiązkową dozą nierozłącznej melancholii.PS. Drugi teledysk jest naprawdę świetny, aż się zdziwiłem. Autentycznie wciągający i mający nastrój, klimat i jeszcze ładną aktorkę ;)