Spotlight (2016)
reż. Tom McCarthy
Od ambitnego kina zawsze oczekuje się "czegoś więcej". Czegoś więcej niż tylko odegranie roli, czegoś więcej niż schematyczne przedstawienie fabuły, a wreszcie czegoś więcej niż prosty happy
end. Te same mieszane uczucia co do szczęśliwego zakończenia miałem po obejrzeniu nominowanych do Oscara filmów The Big Short (o którym pisałem tutaj) i Spotlight*. W obu przypadkach wielomiesięczne śledztwo głównych bohaterów kończy się sukcesem, ich demaskatorska praca zostaje nagrodzona, a widz może pękać z dumy, bo kibicował najlepszym zawodnikom. Trudno jednak cieszyć się z rezultatów, bo na jaw wychodzą ogromne nieprawidłowości, same złe rzeczy: odpowiednio kryzys finansowy i molestowanie dzieci przez księży z Bostonu. Uświadamiamy sobie, że to dopiero początek wielkich problemów, które prędzej czy później będą musiały nas obchodzić. Po otwarciu skrzynki Pandory nie ma co liczyć na katharsis.
Używając zawartej w filmie analogii edytorskiej, Spotlight to Wielki Szort pozbawiony przymiotników. Tam gdzie film Adama McKeya (byłego head writera SNL) tłumaczył skomplikowane mechanizmy rynkowe celebryckimi wstawkami, tam Spotlight stawia na żmudną dziennikarską robotę. Poszukiwanie kolejnych świadków, wertowanie źródeł w bibliotece, kserowanie sążnistych dokumentów. Jak napisał w Dwutygodniku Darek Arest: "Estetycznie rzecz biorąc, bohaterowie McCarthy'ego są tak bardzo uncool, jak tylko może być facet noszący komórkę w kaburze przytroczonej do paska spodni, siedzący przy biurku z nosem w rocznikach parafialnych, próbujący wyżebrać u niechętnego świadka chwilę rozmowy". Bardzo kompetentna i dziennikarsko essential jest zwłaszcza wspaniała obsada - nie ma ról pierwszoplanowych, nikt nie wyrywa się do przodu, a Mark Ruffalo wybucha dopiero na końcu rozładowując niezgodę na zło narastające także wśród widzów. Chciałbym napisać coś więcej, ale pomimo mnogości wątków i postaci fabula jest konsekwentnie liniowa, omijająca skandale i tabloidowe wybuchy emocji; idąc za przykładem reporterów Boston Globe skupiają się na przedstawieniu większego systemu, jednej strasznej historii wieloletniego tuszowania pedofilii.
Kto wie, być może szczęśliwe zakończenia powinny być zarezerwowane tylko dla serii przygodowych i komedii romantycznych? Łatwo zaakceptować szczęście jednej, czy dwóch osób, ale większa skala niesie za sobą coraz większe wątpliwości. Świat jest bardziej skomplikowany i nie da się go zamknąć w refrenie "żyli długo i szczęśliwie". Dlatego właśnie Spotlight jest pozbawiony happy endu - opowiada o całej społeczności Bostonu, która latami odwracała głowę od problemu. Na szczęście jest ktoś, kto uratuje miasto.
Zabawne, że jedynymi momentami, kiedy postaci filmu McCarthy'ego są odrobinę mniej nudne i poważne są chwile odwoływania się do swojej tytułowej grupy reporterskiej. "Hej to zadanie dla Spotlight!" całkiem nieźle sprawdziłoby się jako zawołanie komiksowej drużyny superbohaterów. Jest to o tyle ważne, że nie oznacza chęci przygody, ale jest dowodem odpowiedzialności reportera. Coraz częściej zapominanej świadomości tego jak ważna jest praca dziennikarza.
*Nie oglądałem jeszcze Zjawy, ale tam też pewnie powtórzy się podobny schemat - Leo dokona swojej zemsty/zdobędzie Oscara, ale zmieniając się w zwierzę/po latach rozczarowań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz