Opener Festival 2013, dzień 1
Opener Festiwal i jego dyrektor, MikołajScumbag Ziółkowski
stał się w ostatnim czasie bardzo łatwym i dość powszechnym obiektem hejtu. A
to za drogo, za długo, za daleko, piwo nie takie, pogoda angielska, pole się
topi, dni za dużo, za dużo hipsterów, brak prawdziwych hipsterów, za mało
nagrywających komórek, za dużo rejestrujących tabletów, gdzie są ci wszyscy MOI
ulubieni artyści, a tak w ogóle to beka z tego „zachodniego festiwalu”. Opinie
te należą do ludzi, którzy są zawistni, samolubni i mają rację. Ja także z
chęcią przyłączyłbym się do chóru krytyków kpiących z nastoletniego iwentu, ale
od dwóch lat z pewnym siebie zarozumialstwem powtarzałem, że Ziółek sprowadzi
wreszcie do Polski Damona Albarna z Blur, pokornie zamknę twarz i bez cienia
protestu kupię nadmorski karnet. Dlatego można sobie łatwo wyobrazić moje
ambiwalentne uczucia, gdy podczas swojej tradycyjnej wizyty w radiowej Trójce
Mikołaj Ziółkowski ogłosił pierwszego i najważniejszego headlinera swojego
festiwalu. It really, really could hapten.
Opener Festiwal i jego dyrektor, Mikołaj
Na dobry początek przygotowano Dawida Podsiadło, platynową
sensację wydawniczą ostatnich miesięcy. Już przed premierą „Comfort and
Happiness” miałem podstawy twierdzić, że wytwórnia pokierowała go w stronę
„męskiej Brodki” czyli niegłupiego alt-popu.
Do produkcji debiutanckiej płyty
zaangażowała samego Bogdana Kondrackiego - prawdziwego specjalistę
odpowiedzialnego min. za wysmakowane brzmienia płyt Anny Dąbrowskiej, poza tym
bardzo ciepłe opinie Piotra Metza pozwalały mi spokojnie uznać, że będzie to
bardzo fajny krążek. Jednak zamiast pisać o tym i popisywać się zmysłem
przewidywania, pozostałem szczerze zdziwiony rozmiarami sukcesu Ślązaka. Może
to Granda tak przetarła szlaki adaptacjom zachodniego Indie, może to tęsknota
za „starym Coldplayem”, ale wydaje mi się, że po prostu przeceniłem możliwości dziewczęcego
targetu oczarowanego uczuciowym
kudłaczem.
Wydaje się, że wykonawca był podobnie zaskoczony masą ludzi,
która wypełniła Openerowy namiot (położony gdzieś na końcu świata) już na
rozpoczęcie imprezy, bo o 17:oo. Podsiadło dał całkiem dobry koncert, udało mu
się odtworzyć subtelny klimat albumu, w czym pomógł zespół z szerokim
instrumentalium i bliższa atmosfera zaciemnionego namiotu. Cóż, nie było chyba dość blisko, bo też nie przeżyłem niestety
wielkich emocji. Oczywiście brawo, że zagrali wszystko bez błędów tak jak na
płycie, nikt też nie spodziewa się po Dawidzie bycia frontmanem na miarę Maccia
Morettiego. Ta nieśmiałość i nieogar jeszcze pasują do trądziku na twarzy, ale
mam nadzieję, że wkrótce jego występy staną się prawdziwymi wydarzeniami.
Co zaskakujące i niekoniecznie miłe, prawdziwej mocy zabrakło też na pierwszym koncercie (głównej) Opener Stage, gdzie słabo - ale bardzo urokliwie w popołudniowym Słońcu - wystartowali Editors. Miałem nadzieję na zdecydowanie i soczyste gitary jak na Rattle& Hum mojego ukochanego U2 (które wróciło ostatnio do punktów odniesienia młodszych zespołów także za sprawą dziewczyn z Savages, które równolegle hałasowały na Tent Stage. Ale uuum, well, i tak widziałem je już rok temu na OFFie). Może to wina spapranego nagłośnienia, ale nawet pomimo straty głównych największych atutów wokalista nie starał się tak bardzo o naszą uwagę. Nie wiem dlaczego, ale pytanie o to, czy grają dla nas na sto procent nie powinno pojawiać się tak natarczywie. Ale piosenki mają dobre, chociaż za bardzo skłaniali się w stronę pierwszych, bardziej „zwykłych” gitarowo płyt. Na szczęście później Tom Smith pokazał zaangażowaniem, że nie odda tego koncertu bez walki z… mikrofonem, na którym skupiał swoją muzyczną złość ( „when you caught my eye” w An end Has a start – świetne, zapamiętam). Na finał zespół wrócił do sprawdzonych syntezatorów i singlami z poprzedniej płyty odpowiednio mocno przygotował pole dla Gwiazdy Wieczoru.
Pewnie sygnalizowałem już to wcześniej wiele razy, ale kocham Blur - brzmienie ich gitar uważam za
dokładnie obliczoną mieszankę britpopową w idealny sposób zgrzytającą
szaleństwami Coxona, zachwycam się socjologicznym rysem brytyjskiego
społeczeństwa lat 90tych, ekscytuję się ciągłymi poszukiwaniami muzycznymi, a
Damona Albarna to już w ogóle podziwiam we wszystkich projektach i staram się
wzorować nawet w kolorze koszulki z długim rękawem, którą kupiłem w jednej z
sieciówek. Wielokrotnie traciłem nadzieję, że zobaczę ten dream teamowy skład
na żywo, a kolejnymi ze swoich legendarnych powrotów w Hyde Parku pozostaną
dobrem narodowym wyłącznie Brytyjczyków.
Obawiam się, że nie jestem w stanie wypowiedzieć się
krytycznie o tym koncercie, bo od razu muszę powiedzieć, że był to
prawdopodobnie mój Koncert Życia, występ idealny (jeśli chodzi o U2 w
Chorzowie, to jednak inna sprawa, inne emocje, ale chyba wtedy byłem bardziej
krytyczny, dostrzegałem wyraźnie słabsze momenty, które w Gdyni nie miały
miejsca w ogóle). A Damon okazał się dokładnie tym samym geniuszem, którego
całe życie sobie idealizowałem.
Miałem pewne wątpliwości, owszem, bałem się, że sekcja
rytmiczna tak bardzo zajęta wytwarzaniem serów (Alex James) i jeszcze bardziej wyglądaniem jak Typowy
Angielski Belfer (Dave Roventree) zgodnie ze słowami swojego lidera, średnio
już nadaje się do grania prawdziwie popowej muzyki, że po prostu będzie
zgrzytało i zwalniało. Jednak te bluźniercze kwestie zostały mi brutalnie
wybite z głowy. Z żeber. Z naskórka rąk.
Wybito mnie z równowagi. Dosłownie. Łokciami. Spoconymi cielskami. Absurdalnymi – w odległości kilku metrów od
sceny – plecakami. Mogę z dużą precyzją posłużyć się wyświechtanym
stwierdzeniem, że początek koncertu mnie zabił.
Nie zgodzę się jednak z dość powszechną opinią o tym, że
dali set „bardzo imprezowy”. Mamy tu do
czynienia jednak z cięższym ciężarem gatunkowym, a najlepszym tego przykładem
było wykonanie Caramel. Chwili doprawdy magicznej, zupełnie nie-festiwalowej
kiedy duża część publiczności w całkiem
bliskiej odległości od sceny, połowa „golden circle” nagle zaczęła siadać.
Nagle wszyscy, nawet ci nachlani Niemcy i okazjonalni fani „FIFA 98!” wspólnie
łącząc się w cichym skupieniu dołączyli się do intymnej spowiedzi Damona. Jeden
z niewielu znanych mi w muzyce przypadków wykorzystania „love, love, love”
wyraził się Naprawdę.
Generalnie różnica między zwykłym zespołem, a Wielkim wydaje
się dość prosta. Pierwsi, jak Editors odgrywają ten sam zwykły set ze zwykłym,
letnim stosunkiem do muzyki i ot, koniec, następny przystanek na trasie. Natomiast
ci Wielcy Muzycy tworzą na kolejnych koncertach tworzą swoje dzieła na nowo,
pierwotna moc i przekaz wysyłane są dokładnie z tą samą intensywnością i nie ma
w tym nic nieaktualnego, czy wystudiowanego, odtworzonego z dyskietki zza
błyszczącego kasku. Szepty Albarna w megafonie przed Trimm Trabb wywołują takie
same, a nawet wyraźniejsze dreszcze na całym ciele, podobnie jak ekscytujące
przejścia bębnów przerzucające się w pozornie chaotycznym refrenie.
Podobnie nie wierzę w to, że pozy Albarna, które naoglądałem
się na youtubach, jego kolejne grymasy, które znam chyba całkiem dobrze miałyby
być zaplanowane. Był tego wieczoru naprawdę smutny (Out of time, wiadomo),
czarujący (zaproszenie do tańca w orkiestrowym The Universal), szalony (wygłupy
na barierkach pod Country House’m), czuły (Tender, nawet podegrał do wspólnego
śpiewania), meast(r)atyczny (dowodzenie sekcją dętą i chórkiem – tak, to
wszystko wzięli ze sobą do Polski, w ich słowniku nie ma słowa „fuszerka”) i
wreszcie polski, kiedy rzucał nie-tak-bardzo zdawkowe „dzięki” i szczerze
przyznawał się do stanu wiedzy o Solidarności. Dobrze wiedzieć, że są ludzie,
którzy się nie zmieniają i tak pięknie uskuteczniają smutek jako podstawowy
środek artystyczny.
Patrząc na szaleństwa lidera i rozpływając się w „ocean of
noise” spiżowego solo Grahama Coxona w This is a low trudno mi było wyobrazić
sobie Blur w lepszej formie. Tym bardziej boli niezrozumiała kwestia
całkowitego zawieszenia prac nad długogrającym wydawnictwem . Określenie, które
ciśnie mi się na usta, że „oni wciąż mogą” może się wydawać nieco dziwne
kontekście Damona, który, przypomnijmy, zdobył nawet komiksową Amerykę małpami
Gorillaz, a ostatnio nawet stworzył operę. Podobnie entuzjastycznie może ktoś
pomyśleć o niedbale garażowych impresjach piosenkowych Grahama Coxona, ale
prosty rachunek pokazuje, że nie zrobili razem niczego większego od 14 lat (13 LP). Podczas, gdy rozproszona i zdehumanizowana
dzisiejsza muzyka nie dzieli ze współczesnymi sobie żadnej wspólnej myśli,
przewijające się tego wieczora hasło
„end of the century” brzmiało tak bardzo aktualnie. Paradoksalnie to dzisiejsza
muzyka jest „rozmyta” -zapętlaniem i „mrocznym, kombinowanym techno” oddaje
niepewność i zwątpienie czasów kryzysu. Albarn już się z tym zmagał – to ja
jestem thwentieth first century boy z, satelita stoi także na dachu mojego
domu, a gdyby nie podziałało swobodnie rzucone zapewnienie, że it’s nothing
special, Damon bierze każdego nas do serduszka szepcząc „hallelujah singing out
loud singing to you”.
To był jeden z piękniejszych wieczorów mojego życia, nie
tylko w czysto muzycznych kategoriach. Cóż, czekałem na ten koncert pół życia,
ale wszystko i tak okazało się cudowne. To dobrze, że istnieją jeszcze ludzie,
którzy zajmują się smutkiem, aby odmalować swój stosunek do życia, do świata,
do emocji. To się działo naprawdę, wreszcie poczułem – na żywo, a nie jak
zwykle w słuchawkach – euforię na triumfalne zakończenie The Universal, gdy
dęciaki grały instrumentalny refren mogłem drzeć się razem z nimi i skakać i
unosić ręce w góry zwycięskim gestem. Bo udało mi się, stałem się częścią tej
wielkiej historii i… well here’s youre lucky Day!