Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy (2015)
reż. J. J. Abrams
J.J. Abrams świetnie poradził sobie z realizacją nowych Gwiezdnych Wojen, o co byłem spokojny już od dawna. A dokładniej od chwili gdy zobaczyłem jego Super 8 - hołd reżysera dla Kina Nowej Przygody. Tym ekscytującym terminem określano zrealizowane w latach 70-tych pierwsze filmy Georga Lucasa i Stephena Spielberga takie jak Szczęki czy Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia, które to obrazy zawładnęły masową wyobraźnią nastolatków na całym świecie. Super 8 wzorowo przywołuje atmosferę tamtych prostych opowieści o dzieciakach dzielnie walczących z groźną organizacją, wrzuconych w sam środek wydarzeń wśród dziejących się wśród kosmicznych rekwizytów. Pasja i entuzjazm Abramsa (oraz wybranych w bezbłędnym castingu młodych aktorów) przenosi się na widzów tęskniących za tradycyjnymi efektami specjalnymi i szumem analogowej taśmy filmowej. Podobnie jest z Przebudzeniem Mocy - J(ar) J(ar) jest wielkim fanem serii i korzystając ze sprawdzonych metod postawił na czystą kinową rozrywkę.
Trzeba przyznać, że zrobienie pełnego akcji i dynamicznych postaci filmu przygodowego wyszło Abramsowi o wiele lepiej niż Lucasowi. Jest po prostu lepszym reżyserem - może dlatego, że w kwestiach technicznych jest fanem nie George'a, a Stephena Spielberga. Pierwsza (aktorska) scena Przebudzenia Mocy odsyła do Indiany Jonesa (Poe Decameron, yeah!), a światła lądujących wśród tubylców statków kosmicznych przypominają Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia (no dobra, Wojnę Światów, ale głupota tego filmu osobiście mnie obraża). Na ekranie dzieje się o wiele więcej niż chociażby w Zemście Sithów, tempo jest większe, sporo jest chociażby scen batalistycznych z użyciem piechoty i szybkich zbliżeń kamery (wydaje mi się, że widziałem to już wcześniej w Ataku Klonów). Jest trochę chaosu, wszyscy się spieszą, ale akurat w kwestii pojedynków na miecze świetlne stoję po stronie Abramsa celowo rezygnującego z choreografii na rzecz surowych, bardziej brutalnych uderzeń. Wszystko i tak rekompensują astralne widoki i wspaniałe sekwencje lotów statkami kosmicznymi - czy jest to majestatyczny Sokół Milenium, czy zaskakująco realne małe szturmowce (nie chcę spojlerować, ale Poe Decameron lata na każdym sprzęcie). Udał się ambitny zamiar twórców o stworzeniu jak najbardziej realnych modeli i faktycznych (czyt. nie-komputerowych) efektów specjalnych - kurz wraku na Jakku można poczuć w zębach. A już absolutnym triumfem jest jest postać BB-8, następcy R2-D2, przeuroczego robocika jeżdżącego (na) sobie po lokacjach - jeszcze nigdy dwie kulki nie wzbudzały tak wielu emocji. (Jakby jeszcze było tego mało, jego "głos" stworzył sam Bill Hader!!!).
To, że Abrams jest fanem gwiezdnej sagi ma też jednak swoją ciemną stronę - strach przed wprowadzaniem własnych pomysłów. Akcja Przebudzenia Mocy wydaje się dokładnie przepisana z Nowej Nadziei. Używanie wyrażenia "nie chcę spojlerować" mija się trochę z celem, gdy i tak oglądaliśmy IV epizod, a rozwiązania fabularne w nowym filmie są rozmieszczane nawet w tych samych momentach czasowych. Szkoda tej powtórki z rozrywki, bo akurat nowe postaci są absolutnie fantastyczne; złożone charakterologicznie i prosto wychodzący z "naszego" pokolenia. Oczywiście jaram się Rey, graną przez śliczną Brytyjkę Daisy Ridley. To nie tylko next geek crush, ale w zgodzie z duchem czasów, ta dziewczyna jest najważniejszą osobę całego filmu, samodzielną wojowniczką (może za bardzo Lara Croft?) z cudnym utyskiwaniem (takich żartów nie powstydziłyby się Amy z Tiną) na dżentelmeńską pomoc Finna . Który jest kolejnym znakiem równouprawnienia w filmowym uniwersum jako szturmowiec grany przez czarnoskórego aktora. Jego przejście na jasną stronę jest nieco zbyt łatwe, a on sam cały czas za bardzo przestraszony, jednak całkowicie przekonał mnie do swoich motywacji dosłownie w dwóch zdaniach. Wielka klasa grania, ale hej, czy aktorzy nie powinni dostać więcej czasu dramatycznego? Han i Leia definiują swoje trudne jak zawsze uczucia w trzech scenach, a Poe Decameron jest fajny w czterech wejściach. I wreszcie Kylo Ren (Adam Driver), prawdziwy antybohater naszych czasów. Chociażby dlatego, że jest bajerancki, rozpieszczony, a jego twitty są viralowym mistrzostwem lolcontentu social media. Oczywiście bardzo dużo brakuje mu do Dartha Vadera (most iconic villan ever), ale właśnie cała postać stworzona jest na tym konflikcie, niemożności dorośnięcia do jego złowieszczej legendy. Mało tego, archetypiczne tropy leżące u genezy upadłego Anakina idealnie tłumaczą też Kylo Rena:
Świadomość jest tylko drugorzędnym organem całości ludzkiego jestestwa i nie powinna dążyć do panowania (...) Jeśli ten ktoś nie uświadomi sobie tego, może stać się kimś takim jak Darth Vader. Jeśli człowiek upiera się przy pewnym programie i nie słucha, czego domaga się jego serce, ryzykuje popadnięcie w schizofrenię.
(z Josepha Cambella, o nim za chwilę). Można krytykować emocjonalną niestabilność młodziana, ale właśnie szaleństwo wydaje mi się w nim najciekawsze.
Właściwie to mógłbym napisać recenzję Przebudzenia Mocy na tydzień przed obejrzeniem filmu: że wszystko tak samo dobrze, fun fun fun i stare dobre star warsy, brawo Jar Jar Abrams, no i jaram się nowymi bohaterami. Sytuacja trochę jak ze Spectre: zasłużona seria, wiele przygód, sprawdzona ekipa, (scena pojazdu latającego przebijającego się przez śnieg), a nawet Daniel Craig wystąpił incognito jak szturmowiec w całkiem istotnej scenie. Jednak tam gdzie czekałem na wybuchy bondowskiej formuły, w Gwiezdnych Wojnach przeszkadzała mi ta sama legenda przestawiona w lepszych dekoracjach. Może tak właśnie ma to wyglądać?
George Lucas praktycznie rzecz biorąc nie jest autorem Gwiezdnej Sagi, co najwyżej zaadaptował do warunków kosmicznych motywy od zawsze krążące w kulturze. A znalazł je u Josepha Cambella, wybitnego antropologa i religioznawcę, który twierdzi, że
Istnieje pewna typowa sekwencja czynów bohatera, którą można odnaleźć we wszystkich opowieściach na całym świecie i we wszystkich epokach historycznych (...) Początek przygody bohatera zwykle jest taki, że komuś coś zostaje zarane, alebo ten ktoś czuje, iż w normalnych doświadczeniach, dostępnych bądź dozwolonych członkom jego społeczności, czegoś brak. Ta osoba podejmuje wówczas serię przygód wykraczających poza normalność, ażeby odzyskać to co utracone, albo odkryć jakiś eliksir życia.
Lucas nie popełnił plagiatu, żeby znaleźć fajną historyjkę - zebrał wszystkie opowieści w jedną, bo technologiczny świat potrzebował nowej baśni. Każdy z nas jej potrzebuje, odruchowo rozpoznając drzemiące w nas wątki i odnajdując najgłębszy sens i morał tłumaczący życie. Kiedyś były to baśnie Andersena, czy braci Grimm, dzisiaj jesteśmy świadkami narodzin nowej mitologii. Gwiezdne Wojny zdobyły już swoje szczególne miejsce w popkulturze, a teraz J. J. Abrams przepisując na nowo fabułę Nowej Nadziei uświadomił nam jak wielka jest to historia. Za 200, 300 lat nie będzie może Hollywoodu, figurek i blockbusterów, ale jeśli obok Homera i Shakespeare'a przetrwa jakaś historia z naszych czasów, będzie zaczynała się "dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...".
PS. Cytaty pochodzą z książki Potęga Mitu Josepha Cambella, zbioru rozmów telewizyjnych przeprowadzonych na ranczo George'a Lucasa. Bardzo polecam szukanie spojlerów w taki sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz