"Ja nie tworzę dzieł sztuki, sama jestem sztuką". Borz, brońcie się przed podobnymi Artystami, takie głodne kawałki o wyjątkowości i miłości są zdecydowanie najgorsze. Jeśli jednak potraktujemy to zdanie dosłownie, gdy zastosujemy je w praktyce, ma ono jakiś sens. Bywa przecież tak, że nie znamy dzieł danej osoby, ale wiemy że mamy do czynienia z postacią wielką, wyjątkową, której z pewnością należy się respekt. Jak dobrze znacie płyty Davida Bowiego? Ile filmów Marilyn Monroe obejrzeliście, ile dzieł Juliusza Słowackiego kojarzycie, jakie sztuki tworzył Jerzy Grotowski? To nic nie szkodzi - mówimy o tak wielkich symbolach, że nawet ich dwuwymiarowe portrety robią różnicę. Dla nietuzinkowych osobowości twórczość jest tylko środkiem do celu, bo spod wszystkich dzieł przebijają się wyjątkowość i wyraziste przekonania.
Doskonale rozumiała to Patti Smith, która postawiła sobie tylko jeden cel - być artystką. Spełniała się w różnych dziedzinach sztuki: w poezji, literaturze, aktorstwie, fotografii, sztuce wizualnej, a wreszcie w muzyce. Przez kolejne - zawsze udane - projekty artystyczne prowadziła ją niewzruszona pewność siebie i przekonanie o doniosłości własnego głosu. Historia Patti i jej przyjaciela Roberta Mapplehorpe'a balansuje pomiędzy kiczowatym mitem, że sztuka rodzi się w bólach, a wzruszającym oddaniem - wizji i sobie nawzajem. Kolejna dziewczyna z prowincji przyjeżdżająca do Nowego Jorku, aby stać się Kimś. Gdyby tylko na tym się skończyło, już początek był jak spełnienie marzeń - włóczenie się po Mieście, spotykanie inaczej myślących ludzi, chłonięcie hippiesowskiej atmosfery lat 60-tych i bezpośredni kontakt z literaturą; nawet jeśli polegał na przekładaniu tomów w nudnej pracy. Czekała na swoją szansę cierpliwie, aczkolwiek nie bezczynnie.
Moim celem nie było dobre zaprezentowanie się czy zmierzenie z presją. Chciałam odcisnąć piętno. Chciałam to zrobić dla Poezji. Dla Rimbauda. Dla Gregory'ego. Chciałam nasączyć słowo pisane bezpośredniością i frontalnym atakiem rock and rolla.
Tak Patti Smith opisuje w swojej książce Poniedziałkowe dzieci przygotowania do swojego przełomowego występu otwierającego kolejną edycję Poetry Project. Miał on miejsce oczywiście w Nowym Jorku, w prestiżowym kościele Świętego Marka i polegał na wykonaniu poezji z akompaniamentem gitary Lenny'ego Kaya, który potrafił "zagrać kraksę samochodową". Patti jako frontmenka wykorzystała swoje najmocniejsze role: poetki, modelki, aktorki i wokalistki. Choć teraz wydaje się to oczywiste, panna Smith wcale nie chciała zostać gwiazdą rocka - tak się złożyło, że akurat w muzyce znalazła najpełniejszy sposób wyrażenia twórczej ekspresji i szalonej charyzmy. Inna sprawa, że rękami i nogami odżegnywała się od jakiegokolwiek szufladkowania, nawet jeśli miało oznaczać korzystną umowę wydawniczą.
Miałam swój wieczór i to było ekscytujące, ale uznałam, że lepiej się nie podniecać i jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie wiedziałam, co zrobić z tym przeżyciem. (...) Musiałam wziąć pod uwagę, że mam całkiem inne oblicze. Czy miało to coś wspólnego ze sztuką, tego nie wiedziałam.
U Patti Smith najbardziej imponuje mi swego rodzaju hardość. Siła charakteru, która pozwala jej z jednej strony świadomie odrzucać łatwe rozwiązania, a z drugiej zupełnie swobodnie przyjmować męską przecież rolę lidera zespołu biorącego na siebie podbicie publiczności przede wszystkim pewnością siebie.
Charyzma jest wyjątkową cechą Patti Smith, ale trzeba przyznać, że była ona starannie pielęgnowana przez środowisko nowojorskie szukające nowych talentów. Świat potrzebował bohaterów, bo właśnie żegnał swoich bogów. Przed śmiercią Jimmiego Hendrixa Patti dosłownie minęła się z nim na schodach Electric Lady Studios, pielgrzymowała na grób Jima Morrisona i mieszkała tam gdzie zmarła Janis Joplin - w legendarnym Chelsea Hotel. Miejscu, w które w praktyce było organizacją pomocową dla artystów szukających schronienia, mogących zapłacić za pokój swoją sztuką. Patti od zawsze marzyła o tym adresie, ale gdy zawitała tam z chorym Mapplehorpe'm myślała bardziej o przetrwaniu. Inna sprawa, że były to już czasy, gdy Chelsea nie przypominała areny historycznych zbrodni, a... zwykły hotel. Podobnie jak słynny Klub 52 Andy'ego Warhola opisany przez Smith w klimacie schyłku; o czym miała świadczyć min. łatwość z jaką Patti i Robert dostali się do prestiżowego głównego stolika.
Różnice te wynikały przede wszystkim z tego, że Patti Smith była wzorcową przedstawicielką innej, nadchodzącej epoko. Błyskawicznie rozprawiła się z dwoma wiodącymi wartościami ery "dzieci kwiatów": duchowością i seksualnością. Jej debiutancki album Horses rozpoczyna słynne wyznanie (nie)wiary Chrystus umarł za cudze grzechy, ale nie za moje. Cały czas zwracała się do chrześcijaństwa, a teraz kumpluje się z papieżem, ale tak swobodne potraktowanie dogmatów spychało religię na jakiś dalszy plan; nie poszukiwanie nirvany, ale to co dzieje się tu i teraz. Po "lecie miłości" natomiast nawet seks jest banalny i nie kręci mnie, więc Patti wzbudziła ogromne zainteresowanie swoją andrygoniczną figurą, którą odważnie zaprezentowała na okładce pierwszej płyty. Była tym na kogo wszyscy czekali - wcieleniem nowych trentów i nowej sztuki.
Zaproszona na bal kostiumowy wybitnego hiszpańskiego projektanta Fernando Sancheza, na którym pojawiła się cała elita świata sztuki i mody ubrała się cała na czarno, z wyjątkiem śnieżnobiałych tenisówek.
Stałam pod ścianą, czując się jak postać grana przez Bustera Keatona, gdy nagle podszedł Fernando. Przyjrzał mi się sceptycznie.
- Kochanie, dobrałaś to bajecznie - stwierdził, klepiąc mnie po dłoni, zerkając na czarną marynarkę, czarny krawat, czarną jedwabną koszulę i czarne atłasowe spodnie z grubymi mankietami. - Ale nie mam pewności co do białych tenisówek.
- To zasadnicza część mojego kostiumu.
- Kostiumu? A za kogo się przebrałaś?
- Za tenisistkę w żałobie.
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i wybuchł śmiechem.
- Doskonałe - powiedział.
Chwycił mnie za rękę, odciągnął od ściany i poprowadził na parkiet. Pochodzę z południowego Jersey, więc znalazłam się w swoim żywiole. Parkiet był mój.
Podobne podważanie opinii przychodziło jej zupełnie naturalnie, ale nie był to jakiś bunt czy odcinanie się od podziwianych twórców. Bardziej hołd: doskonale rozumiała na czym polega ta gra i stała się błyskotliwym uczniem popisującym się przed artystycznymi nauczycielami. Ten stosunek świetnie pokazuje też sytuacja z Allanem Ginsbergiem, który kupił jej kanapkę myśląc, że Patti jest chłopcem. Dumna powtarzała potem wszystkim, że poznała wodza bitników gdy ten ją nakarmił.
Patti Smith będzie największą gwiazdą katowickiego OFF Festiwalu. Wydaje się, że jej rola jest jasno zdefiniowana jako muzyczna, bo ma zagrać w całości swój legendarny, 40-letni album Horses. Ja jednak myślę o tym występie bardziej jako o uroczystej audiencji u Ambasadorki Kultury. Wściekłość zamieniła się w szlachetność, ale przekaz pozostaje ten sam. Niech nie zwiedzie was jej być może babciny wygląd, bo to wciąż jedna z najpotężniejszych i najsilniejszych kobiet w artystycznym świecie. Ciągle walczy, wciąż nie powiedziała ostatniego słowa. Nawet jeśli nie znacie piosenek, nawet jeśli nie lubicie Horses, warto zobaczyć to starcie, bo Patti Smith jest jedną z ostatnich artystek, którym naprawdę zależy na sztuce.
PS. Przytoczone cytaty pochodzą z książki Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (org. Just Kids).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz