Drugie dzień WROsoundu naznaczony występami pełnych zespołów instrumentalnych rozpoczęło Kristen. W obrębie swojej gitarowej kategorii (choć może powinienem napisać "niszy") są to najbardziej utytułowani zawodnicy, co w doskonałym stylu udowodnili na scenie Impartu. Doświadczenie, zgranie, lub/i lata znajomości podblijały precyzję ich piosenek na iście profesorskie poziomy alternatywne. Jednocześnie to luz, swoboda i niewymuszona inteligencja pozwalały na głośnościowe ucieczki i sympatyczne numery jak zaskakująco przebojowe Music will soothe me. Gdzieś między gitarowymi efektami brykał sobie mały Tadzio (najmłodszy z Rychlickich), a Michał Biela odszedł od mikrofonu, aby a'capella zwrócić się do kameralnej sali pirackim zawołaniem o The Secret Map. Świetny, przyjemny koncert - tylko i aż tyle.
Bardzo fajne klimaty gościły na występie MiloMailo, chociaż była to impreza na której znalazłem się trochę przypadkiem. Melodyjne rapsy z regową pulsacją nie są moim gatunkiem, ale dałem się porwać dźwiękom ekipy Ridim Bandits. To prawdziwy kolektyw - czuć było pozytywne wibracje zachodzące pomiędzy członkami grupy i autentyczną radość ze spotkania zaproszonych przyjaciół - Asi Kwaśnik i GPD. Te wszystkie gatunkowe "przekazy" i "energię" zwykłem traktować nieco z góry jako frazesy wstawiane w miejsce pustych melodii, ale tego wieczoru i tak przyjęły mnie z otwartymi ramionami.
Peter J. Birch przyzwyczaił nas do tożsamościowych dylematów, ale akurat w muzyce niespójność ideologiczna nie powinna być dogmatem (inaczej niż w literaturze, za co dziękujemy Zadie Smith). Czym innym jest ciekawa różnorodność, a innym permamentna niepewność. Co więcej, sytuacja taka irytuje samego słuchacza, który spodziewa się folkowej melodyki, a dostaje grandżowe popisywanie się fajnym wzmacniaczek. Sympatycznie, że Piotr B. umie grać też na akustycznym zestawie Boba Dylana, ale nie widać w tym logicznego układu - także instrumentalnego, bo w sobotę The River Boat Band grali bez klawiszowca. Tego wieczora ładne ustępy i malownicze migawki nie zdołały niestety zaintrygować piosenkoopowiadaniem.
Breslaux zagrało najkrótszy, ale zarazem najbardziej intensywny koncert WROsoundu. Wcale nie przesadzali obiecując błyski i muzyczne fajerwerki, gdy w wybuchowej atmosferze (podświetlonej na czerwono) galerii ImpArt zdetonowali brzmieniową bombę. Nieprzerwany, nieugaszony set podejmował kolejne rytmy i style. Brawurowa operacja na żywym organizmie, bo komputer faktycznie był tylko podkładem do przeszywających dźwięków saksofonu Witolda Sikory i uderzeń perkusjonalnych padów Pawła Kawłaka. Czas prawie 1 morrisseya (20 minut) okazało się idealnym formatem dla ich występu - trudno byłoby dłużej utrzymać napięcie i zaparty dech w piersiach.
Krótką chwilę zaczarowała moin moin, songwriterka z Czech. Przez dwie piosenki przemyciła duszny klimat groźnych ballad PJ Harvey i niepewność głębokich tonów. Jej zimny spokój był ciszą przed burzą, która miała nadejść z jej bardziej elektrycznymi kolegami.
Na Pure Cityzen było głośno. Zresztą zgodnie z oczekiwaniami, bo dla czeskiej kapeli hałas nie jest środkiem, a celem. Na pewno nie chodziło o fetyszyzację wzmacniacza (jak u wspomnianego Piotrka); wręcz przeciwnie - cudowne gitary, Fendery i Gibsony rzucane były na podłogę z oburzającą złością. Ich piękne korpusy obijane były bez cienia lityości, a świętokradztwo kwitował jedynie głuchy zgrzyt. Brutalnym scenom muzyków towarzyszyły iście apokaliptyczne obrazy z projektora wyświetlane nad widownią i to do niech dążyły sprzężenia utworów. Występ był naprawdę ciężki - zarówno gatunkowo, ale też niełatwo było się zmierzyć z tak masywną ścianą dźwięku. Warto było podjąć to wyzwanie.
Największy hałas wzniesiono jednak na cześć Waldemara Kasty. Legenda wrocławskiego hip-hopu wróciła na scenę po latach nieobecności. Przyjęcie okazało się być więcej niż entuzjastyczne – wypełniona po brzegi Sala Teatralna Impartu bujała się w rytm rapowanych wersów. Cóż, ja także - zdradzę wam, że pół życia czekałem na chwilę kiedy mogłem razem z publiką krzyczeć Hip - HOP!!! Żadna tam beka z rapsów, tylko fantastyczna zabawa. Oraz wielki szacunek dla samego KASTY, który technicznym mistrzostwem i nienaganną dykcją zjada większość znanych osobowości scenicznych. Najwyższy poziom muzyczny zapewniła ekipa Electro-Acoustic Beat Sessions – równorzędnych gwiazd tego wieczoru i wspaniałych muzyków, których solówki zachwycały nawet tych, którym z hip-hopem nie jest po drodze. Robili co chcieli przerzucając się kwitami i samplami, a solówki występowały tak często i tak widowiskowo jak u jakiegoś Wojtka Mazolewskiego. Opowiadamy legendy o nadmorskich składach jazzowych, a dla mnie to EABS jest taką nową gwardią - najlepsi z muzyków Dolnego Śląska bawiący się dźwiękiem, konwencjami i jazzem, jazzem właśnie!
To właśnie koncert Kasty może stać się dumnym symbolem idei całego festiwalu – lokalna legenda łącząca swe siły z młodymi utalentowanymi muzykami. Nieoczekiwany powrót specjalnie dla publiczności WROsoundu. Zderzenie gatunkowe przywołujące uznane dokonania, ale przedstawiające je w zupełnie innym, świeżym świetle. Perfekcja brzmieniowa i wykonawcza muzyków. A przede wszystkim – świetna zabawa łącząca wszystkich miłośników dobrej muzyki i pokazanie czegoś zupełnie wyjątkowego, co mogło się wydarzyć tylko na tej scenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz