WROsound rozpoczął taneczny rytm programowanych bitów i nie był to przypadek - cały pierwszy dzień należał bowiem do elektroniki. Notopop zaserwował basowy set, po którym uroczo ślizgał się głos Kasi Gruszki. Największą siłą tego zespołu jest precyzyjne, bezpośrednie brzmienie. Nawet jeśli pewne elementy (jak dublowanie wokali) nie były najbardziej potrzebne muzycznie, to okazały się niezbędne do dobrej zabawy na parkiecie.
Babu Król dorzucił jeszcze więcej zabawek. Sala teatralna Impartu jest jednym z nielicznych miejsc będących w stanie pomieścić osobowość Budynia. To człowiek-impreza, który nie potrafi spokojnie ustać w jednym miejscu, przy jednej piosence czy grając na jednym instrumencie. Ekwilibrystyka słowna i mieszanka brzmieniowa sprawiła, że Babu Król aż kipiał szaloną energią. Cały zespół - aż trzyosobowy, bo kontrapunktem spokoju dla Budynia i Bajzla (człowieka-orkiestry) była Zosi Chabiera grająca na skrzypcach i gdzieś z boku pilnująca chłopaków. Kulminacją występu był swoisty haracz jaki musiała spełnić publiczność w zamian za bisowany utwór. Tym razem Budyń postawił swój warunek wprost - zagrają jeśli wszyscy wstaną z krzeseł i będą tańczyć wszyscy razem.
Nazwa zespołu Poprzytula nie kłamała, bo koncert tego zespołu był faktycznie przytulny. Problem w tym, że było chyba zbyt przyjemnie. Zbyt komfortowa muzyka nie mąciła odczucia, które nie niepokojne przez nikogo ciągnęło się jak muzak. Najmilsze nawet okrycie rozleniwia swoją ciepłotą i ciężko wygrzebać się spod monotonnej pierzynki. Brzmienie jest, melodii brak. Kombinują z pomysłami, ale są one zbyt nieważkie by ruszyć emocją słuchacza. Symbolem tej bezsiły był zły werbel; w założeniu wybudzający z zadumki, a w rzeczywistości drażniący szorstkim wyskakiwaniem przed szereg.
Swój występ w Sali Kameralnej dało We Draw A. Było to dla niech miejsce idealne nie tylko z nazwy. Kruche procesory komputerowe i ślady klawiszy utrzymywały się na intymnej przestrzeni tej małej salki. Co z tego, że oni sami byli schowani za sprzętem i dystansem scenicznej scenografii skoro ich emocje spłynęły zza snopu świateł oślepiając nas równie mocno jak żarówki reflektorów. Odpłynąłem tu z pisania o muzyce, bo to nie ona była tam najważniejsza. Rozmyta klimatem całości, przechodząca od mechanicznego bujania do naturalnego tańca wyzwalającego z niepokojów.
Jeśli chodzi o Nervy, to ani przez chwilę nie musiałem się martwić o występ tego zespołu. Dali zdecydowanie najlepszy koncert całego WROsoundu, a ich brzmienie urwało mi głowę. Nie chcę się powtarzać, ale faktycznie jest ono sonicznie kompletne - fizyczne siły siedmioosobowej orkiestry dętej plus tytaniczna praca Jana Młynarskiego za perkusją. To już oficjalnie najlepszy bębniarz w Polsce, z łatwością prześcigający się z połamanymi komputerowymi rytmami. No i Agim Dżejlili jako mistrz ceremonii, szalony naukowiec, Nicolai Tesla fal elektroakustycznych. Miał kontrolę absolutnie nad wszystkim, z aptekarską precyzją odmierzając akcenty żywe i te bardziej wirtualne.
Na koniec opisu pierwszego dnia trzeba wspomnieć o nieoczywistych wyborach artystycznych WROsoundu. Choć Nervy są najlepsze, choć składają się z trzech absolutnych osobowości (na płycie dochodzi jeszcze połowa Skalpela - Igor Boxx), to prawie nikt jeszcze nie kojarzy. Grali tylko 3 koncerty, kiedyś anonsowała ich pani redaktor Szydłowska, ale wciąż nie mają nawet porządnego klipu na youtube. Wszystko to sprawia, że obsadzenie ich w roli headlinera Pierwszego dnia WROsoundu było niezwykle odważną decyzją - która jednocześnie okazała się najlepszą z możliwych. 25 listopada (najprawdopodobniej) ukaże się w sklepach płyta Nervów, a razem z nią w mediach entuzjastyczne recenzje ich debiutu. Pamiętajcie proszę wtedy, kto pierwszy o nich pamiętał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz