Carol (2016)
reż. Todd Haynes
Film Carol podąża tym samym fabularnym tropem co inna historia miłosna z imieniem w tytule - Lolita napisana przez Vladimira Nabokova. Starsza osoba uwodzi bardzo młodą dziewczynę, która zaskakująco chętnie odwzajemnia zainteresowanie i w końcu sama przejmuje inicjatywę. Oboje
wędrują po Ameryce, kupują magazyny, zatrzymują się w tanich motelach; tak naprawdę uciekając przed skandalem moralnym. Sekretem filmu Todda Haynesa, przenoszącym opowieść na szlachetniejszy uczuciowo poziom jest piękna Rooney Mara. Nie może być mowy o wykorzystaniu nieletniej przez Humberta, bo Therese (znowu wszystko obraca się wokół imienia) jest zawsze świadoma toczącej się sytuacji. A nawet jeśli nie jest świadoma swoich potrzeb, to walczy o zrozumienie z zachwycającą ciekawością.
Śmiały rozsądek Mary w pewnym sensie ratuje cały film przed osunięciem się niemal w pornograficzne rejony; relacja Carol i Therese wciąż musi być podkreślana przyciężkimi zalotami. Nie pomagają w tym manieryzmy Cate Blanchett, doskonale sparodiowane przez Kate McKinnon (już za chwilę następną wielką gwiazdę z Saturday Night Live). Oczywiście Australijka jest jedną z najwspanialszych aktorek, jak mógłbym krytykować kogoś kto tak prawdziwie pocił się u Woody'ego Allena, ale przez większość czasu filmu Carol przypomina femme fatale Mrs. Robinson z Absolwenta. Inna sprawa, że zupełnie ignorowałem momenty, w których na ekranie nie było Rooney Mary, więc mógł umknąć mi obyczajowy wymiar walki o dziecko Carol w patriarchalnych latach 50-tych.
Formuła filmu kostiumowego zaznacza się wyraźnie w stylistyce epoki i strojach bohaterek. Od figlarnej czapki mikołajowej, przez skrzaci płaszczyk Therese do dzielonych przez bohaterki kosmetyków i wymiennie noszone wzory tkanin. Młoda adeptka fotografii i jazzu nie jest hipsterką, ale poszukiwaczką nowych możliwości, czegoś więcej przeznaczonego dla tak inteligentnej dziewczyny. Z kolei kunsztowna kompozycja kadrów nie może nawiązywać tylko do obrazów Edwarda Coopera. Operator skupia się na postaciach ukazanych na cały ekranie, trochę wyżej niż w planie amerykańskim, co tylko uwydatnia piękno aktorek. Podobnie scenariusz stara się być tylko historią miłosną, ale temat homoseksualizmu ujawnia jeszcze więcej czułości i generuje u widza jeszcze więcej potrzebnej empatii.
Jeden z bocznych bohaterów Carol zapisuje dialogi w filmach, aby przewidywać z nich relacje między postaciami. Steve Carell w rozmowie z Rooney Marą zwierzył się, że odczytywał uczucia z wyrazu jej twarzy (nie jestem więc osamotniony w zachwycie). Mruga na świat z dziecięcym zachwytem, przygryza sylaby ciekawskim akcentem i przeżywa swoją pierwszą, dziwną miłość. Jak sama mówi, jej uwielbienie dla Carol było autentyczne, bo sama Rooney darzy czcią oscarowo posągową Cate Blanchett. Można się tylko zastanawiać dlaczego Nagrodę Akademii za rolę drugoplanową dostała nominowana razem z Rooney Alicia Vikander, równie drobniutka i śliczna pani. I cóż, że dziewczę ze Szwecji jest chyba bardziej approachable; przy Rooney Mara jesteśmy jak Joaquin Phoenix (inna zagadka Hollywood) w Her - niepewni jak też ona wyrosła. Nawet nie staram się myśleć jak mogła zagrać brutalną hakerkę z brudnym piercingiem, tytułową Dziewczynę z tatuażem, ale wystarczy jedna kwestia Przeminęło z wiatrem, aby zobaczyć siłę tej aktorki. "Frankly my dear, I don't give a damn". W tym zdaniu jest wszystko - zimno, zdecydowanie, wyraźna podmiotowość i kobiecość, na którą wreszcie mogą sobie pozwolić tak kruche i uważane za urocze istoty.
PS. Dziękuję Dżej za taki ładny prezent urodzinowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz