Komeda. Osobiste życie jazzu
Magdalena Grzebałkowska
Znak, 2018
Najnowsza biografia Krzysztofa Komedy (“Komeda. Osobiste życie jazzu”) jest efekciarska, bo taka być musiała; i nie chodzi tylko o osobę autorki, Magdaleny Grzebałkowskiej, która pisze o kolejnej sławnej postaci.
Przyznam, że nie jestem fanem jej fragmentarycznego stylu pisania, ale Komeda faktycznie jest fatalnym materiałem na bohatera książki. Małomówny, skryty i "sforny": trudno się dziwić, że autorka biografii skupia się bardziej na otoczeniu artysty - środowisku jazzowym z lat powojennych.
Przyznam, że nie jestem fanem jej fragmentarycznego stylu pisania, ale Komeda faktycznie jest fatalnym materiałem na bohatera książki. Małomówny, skryty i "sforny": trudno się dziwić, że autorka biografii skupia się bardziej na otoczeniu artysty - środowisku jazzowym z lat powojennych.
Na tajemniczości (i fajności) polega przecież cały urok jazzu; jest to oczywiście muzyka, ale w dużej mierze improwizowana poza, której otoczka i nimb profesjonalizmu, ten cały K L I M A T równoważy przestrzenie między nutami. Tomasz Stańko kapitalnie opisuje metodę kompozytorską Komedy: „Zostawiał bardzo dużo swobody wykonawcom, a jednak każdy grał tyle, ile Krzysztof zaplanował (...) stosował zamkniętą formę, ustalał solówki, teraz to, potem tamto”.
Ciekawa wydaje się trajektoria kariery muzycznej Komedy. Mówi się o nim zgodnie jako o "jazzmanie" a właściwie najwięcej tworzył jako kompozytor muzyki filmowej. Wynikało to nie tylko z bardziej konkretnych umów zarobkowych (właściwie pierwsza jazzowa płyta Komedy to “Astigmatic” nagrana naprędce po Jazz Jamboree), ale także z raczej niskiego poziomu umiejętności rodzimych jazzmanów; ludzie do zespołów brani byli z przypadku, bez szkoły, a i zainteresowanie publiczności bardziej ambitnymi gatunkami poza Warszawą było niewielkie. Na pewno Komeda wyskakiwał przed szereg, jego eksperymenty plasowały go daleko poza stawką, ale być może należy się zastanowić na ile był pianistą, a na ile kompozytorem i aranżerem pracującym z innymi artystami.
A może trzeba było iść na całość i zrobić biografię nie Krzysztofa, ale Zofii Komedowej - Malcolma McLarena polskiej kultury?
Podtytuł książki „Osobiste życie jazzu” słusznie przesuwa ciężar opowieści na jego żonę i managerkę, Zofię Lach. To ona stworzyła go jako artystę: organizowała koncerty na I Festiwalu Muzyki Jazzowej, szyła stroje nawiązujące do francuskiej mody, wykłócała się z komunistycznymi urzędami o dotacje i pieniądze, animowała całe środowisko jazzowe. Była postacią bardzo kontrowersyjną: samym początku to ona prowadziła słynną „Piwnicę pod Baranami” i do dzisiaj oskarża się ją o skomercjalizowanie tego matecznika aktorskiej bohemy.
Ona poradziłaby sobie świetnie i bez Komedy, ale czy Komeda byłby gwiazdą bez jej kierownictwa? Śmiem wątpić.
(fot. Wojciech Plewiński)
Spójrzmy tylko na to ikoniczną fotografię Komedy zrobioną spontanicznie podczas jazzowych wakacji. Przecież on nawet nie potrafi grać na saksofonie! Bez Zofii byłoby to tylko zdjęcie jakiegoś ryżego typa w piżame, muzyk na koloniach. Ale obok niego leży naga kobieta, zasłuchana blond piękność osłonięta tylko kawałkiem kołdry.
Polecam tę biografię chociażby dla samego zakończenia, gdy Komeda był już na tamtej stronie, Nie spodziewajcie się odpowiedzi na temat wypadku z Markiem Hłasko, ale w tej gorzkiej hollywoodzkiej karierze mimo wszystko odnalazła się piękna historia miłosna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz