background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 20 marca 2010

Sffffita$na skłonność, czyli odlatujemy na pogłosie (gitarowym)

The Edge byłby z nich dumny.
Piosenkę grupy The Temper Trap perfekcyjnie zaczyna motyw gitarowy z efektem, a raczej delay-em (pogłosem) wprost wyyjętym z I Still haven't found what I'm looking for U2 oczywiście. Czy to źle? Nieeeee, przecież wzorują się na legendach, a wszyscy zgapiają z Bitelsów ;D Przestrzeń pokazali tu naprawdę wzorcowo, "All that you can't leave behind" się kłania. Jednak ciekawe są bardzo próby zatuszowania owej "inspiracji" Irlandczykami.
Otóż wchodzi bardzo wysoki głosik wokalisty, podchodzący wręcz pod falset C. Martina, oczywiście niesamowicie odległy od Bonowego zaangażowanego wrzasku z lat fascynacji USA. Dalej bardzo fajna perkusja, też zawierająca w sobie czynnik "przestrzenności" (nie wiem jak nazwać różne kanały bębnów w słuchawkach). Przypominające zwolniony rytm z "Clocks" Zimnograjków.

Tyle czepiania się. Bo wyszło naprawdę fajnie. Szczególnie "jest moc" gdy wchodzi refren. Machanie rozłożonymi rękami i zadzieranie głowy do góry (w czasie "doznawania" przeze mnie muzyki) nagle przerwane zostaje zmianą rytmu na szybszy i korzystający z talerzy. Wszystko powstaje w odpowiednich proporcjach, pozwala nam tylko odpowiednio wzbić się, oderwać wręcz dosłownie w przestworza (a co!). Na ziemi trzyma nas świetny, mięsisty bas, szczególnie zajebiszczo wjeżdżający do refrenu.
Aby docenić ten kawałek trzeba oglądnąć jednak "500 days of Summer" (polski, nie-tak-świetny tytuł „500 dni miłości”). Jest ten song poruszany w scenie, gdy zakochany bohater przemierza ze swą lubą San Francisco i pokazuje jej inną, niezauważalną twarz miasta ukrytą w achitekturze. To te klimaty; marzycielskość, zapomnienie się, beztroska typowa dla zakochania. Jakby idelany soundtarck do wszystkich okropnie naiwnych i banalnych wynurzeń romantyków (szczęśliwych!) "Zakochani widzą słonie: ;p To chyba tytuł jakiegoś filmu; nie wiem dokładnie, skojarzył mi się podobny poziom abstrakcji."Sweet desposition" też jest przepustką do klimatu nieosiągalne bez odpowiedniej ilości endorfiny we krwi, nieskrępowanego, bezczelnego optymizmu w klatce piersiowej.

piątek, 12 marca 2010

Welcome To The World Of The Plastic Beach

Nareszcie mam!! Nową płytę Gorillaz :D Innymi słowy nareszcie nowy longplay Damona Albarna. Musi być bosko. Tym bardziej, że już teraz zachwycam i jaram się kilkoma utworami. Na recenzje i dokładniejszy opis przyjdzie jeszcze czas, ale to zbyt wielkie święto, żeby nie uczcić tego jakimkolwiek wpisem.

Chronologicznie na początku Broken, który poznałem z dema, wypuszczonego przed właściwą premierą płyty/kampanii z tym związanej. Syntezatorowo-hammondowa ballada z charakterystycznym niechciejstwem Albarna w w zwrotce.

Trochę się rozczarowałem, że album ver. nie różni się bardzo od dema, ale teraz widzę, że piosenka zyskała na lekkości. W refrenie mamy przyjemną zagrywkę klawiszową z dużym udziałem chórków wokalisty (tzn. bardziej - podwójna ścieżka wokalna). W mostku, w wyższym dźwięku "there's nothing..." zawiera się czyste muzyczne piękno znane np. z "Demon Days". Cała atmosfera, klimat jest budowany wokół tego momentu. Refren, chociaż szybszy i mający inne, mniej balladowe założenie nie psuje całości i jakiejś intymności kompozycji, która została zachowana mimo dużego wkładu elektroniki. Tekstowo także odjazd, Albarn podejmuje się bowiem określenia dokładnie, wręcz geograficznie miejsca gdzie odpływają wszyscy "broken-hearted-people". Zapowiedź jakiejś wspaniałej historii.




Stylo, czyli pierwszy singiel. Świetny basowy (?) riff przewijający się przez te wszystkie motywy z których składa się piosenka. Rapujący Mos Def do złudzenia przypomina głosowo Damona, co jest oczywiście tylko komplementem. Nie jest to typowy hicior, jak np. "Feel Good Inc." czy "Dare", co może świadczyć o tym, że Gorillaz stało się dla Albarna poważniejszym projektem, a nie tylko zabawową odskocznią od Blur (które jest niestety zawieszone). Świetny jest też absolutnie potężny zaśpiew Bobby-ego Wonacka.
Jak wiadomo, Gorillaz to zespół, na którego teledyski także czeka się z niecierpliwością. Tym razem wybrali bardziej klasyczna stylistykę, używając grafiki 3D w połączeniu z "normalnym",  żywym obrazem i zatrudnili samego Bruce'a Willisa. Świetny pościg, jak zwykle pełny humoru i charyzmy panów frontmanów - Murdoca i 2D. Po prostu : odjazd. Dosłownie i w przenośni.







Rhinestone Eyes

Zaczyna się delikatnie, prosty raczej bit i delikatna gitarka. Tylko aby zaraz włączył się rap Damona. I jak to się mówi "pozamiatane". To właśnie dlatego tak bardzo czeka się na nowe rzeczy tych Wielkich - potrafią w 5 sekund zmiażdżyć samą charyzmą lub unikalnym, niepowtarzalnym głosem. Udręczony wokal, wyciągane górki z heroizmem godnym Arrasa to jedno, a taki rap to drugie. Sama muzyka tez jest świetna - wystarczy dodac do niej syntezatorowo - dęciakowy motyw, aby pookazać moc ukrytą w tym utworze. Swoją drogą, przypomina on w pewnym momencie "Thriller-a" śp. Wiadomo-Kogo i jest to ciekawy też temat, co Murdoc (fikcyjny frontman Gorillaz, wiecznie zapijaczony i wygłaszający stale obelgi kontrowersyjne opinie) sądzi o śmierci Jacko; czy tez za nim płakał? ;p
Krótko - wszystko opiera się bezczelnie na natchnionym rapie Damona Albarna, którego to głos i charyzmę podziwiam okropnie. !:10 min. Delikatne murmurando i wejście w tekst w niesamowitą, pełną mocą. Mnie tam miażdży.




PS. Jest to stan podjarki nowymi Gorylami zanotowany w niedzielę ostatnią. Teraz musiałbym wymyślić takie pochwały dla tak gdzieś połowy albumu. Damon Albarn znów pokazuje że jest mistrzem muzycznego pop-artu (tzn. wg. mojego pojęcia tego terminu).