1. Saturday Comes Slow
Zjawił się nagle.
Słuchałem "jednym uchem" Myśliwieckiej 3/5/7 przysłuchując się nieokreślonemu minimalistycznemu bitowi z ledwo-co-wydającym-z-siebie wokalem. Po chwili zrozumiałem, że tylko jedna osoba na świecie może tak smęcić. Albarn oczywiście. Damon. Wielki Popowy Wodzirej w Gorillaz i niedawny wskrzesiciel brit popu we własnej osobie. Chociaż to tylko featuring dla Massive Attack, to zachwycające jest jak łatwo zdołał odcisnąć swoje piętno i charakter na tym songu.
Wspomniany już bit, oszczędna charakterystycznie gitarka akustyczna , delikatny tylko bas zaznaczający zmianę akordu. I ten refren oczywiście na wyższych dźwiękach. "Do you leve me?" Dalej wspaniale rozwijająca się perkusja pełniąca nawet rolę werbla. I skaczące klaswisze fortepianu obojętne na rozpaczliwe wyznania Albarna. Tło muzyczne podręcznikowo olewa wręcz jego emocje i tworzy galopujące (?) krajobrazy. A w centrum jak zwykle samotny Damon czyniący ostatni, heroiczny wręcz wysiłek przekazania światu swych smutków.
Ja mogę słuchać go non stop, mnie też odpręża. Odruchowo wręcz nakazuje mi mieć wszystko gdzieś, pozwala na monotonię, nic nie robienie i stan wiecznej nostalgii.
2. Cortez, the Killer ( Dave Matthews Band & Warren Haynes @ Central Park)
Wspaniałe gitarowe granie. Prawie instrumentalne. Tak po prostu dwóch gości (z bandem) gra klasyka Neila Younga. Jak dla mnie, mogliby to grać w nieskończoność. Żadnych zbędnych efektów, popisywania się, solówek z kosmosu. Czasem słychać zachrypnięty wokal Dave-a, ale generalnie pozostaje w cieniu gitary. Zdumiewa wręcz jak wspaniale Warren Haynes gra... cały czas coś innego, żadnych powtórzeń, monotonnego riffu. Od spokojnej partii akustyka, do szaleństwa w 7 minucie, gdzie gra po dwie struny na najwyższych progach do improwizowanego (to słychać) zakończenia przypominającego o głównej melodii.
Wspaniałe, muzak idealny, gdyby nie moje niezdrowe żądze scrooblowania czegoś na laście, leciałoby cały czas ;p Wspaniałe, niech trwa.
3. Angeline (oryginał, PJ Harvey oczywiście )
Idealny rytm. Tyle ja mogę tylko powiedzieć z technicznego, suchego opisu, ale zacytuję mojego kuzyna:
no to najlepszy minimalistyczny odjazd everNie biorę odpowiedzialności za video, chciałem pokazać po prostu wersję studyjną z charakterystycznym, nachalnym brzmieniem basu.
Cat Power - Good Woman
Taki bonus track. Na własną odpowiedzialność.
Według niepisanej zasady bowiem w takie wieczory jak te, nie powinno się generować jakiś głębszych uczuć. Mistrzem jest w tym wspomniany Albarn. Zdradzę wam, że jego moc polega właśnie na tym, że człowiek zapomina o uczuciach, które są nie takie(jakie powinny być)/przesadzoneza mocne - które powodują ten cały wieczorny stan. Ale pojakiś 10 repeatach wyżej wymienionych utworów i znieczulicy już, gdybyście chcieli wtedy przypomnieć o tym, że jednak możecie tak boleśnie mocno czuć te wszystkie uzucia - włączcie "Good Woman". Osobiście tego nie polecam, szczerze mówiąc, bo jak wiadomo "love is blindness" itd. itp. Nie moja wina, że ta piosenka jest tak... genialna, niesamowita. Czyste, niewyobrażalne piękno. Trzeba mieć wielką charyzmę, żeby zaśpiewać coś tylko z samą gitarą. Tu gra tylko pna najprostsze akordy, głos pani Chan Marshall wystaracza w zupełnoście.
Przywołuje emocje - daje też nadzieję chyba. Prawdziwa sielanka, błogość. Z jakimś drugim dnem (tekstem o odejściu. zbyt prostym, zdecydowanie zbyt prostym i za bardzo wstrząsającym tą bezpośredniością). To wygląda jak Jej spowiedź, proźba o przebaczene.
Nadzieja pozostaje jednak najgorszym z uczuć mogących na nawiedzić.
W jakiś sposób nienawidzę tej piosenki, bo nie pozwala i wrócic do Damona i innych uczuciowych painkillersów. Coś jak sól na otwartą ranę, ju noł aj miin. Nie pozwala za nic być znów obojętnym.
To źle
(a Ona jest po prostu piękna ;p)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz